W przeciwieństwie do konwencjonalnych filmów muzycznych, „Bumerang” nie adaptuje tekstów piosenek, nie szuka fabularnej ciągłości. Daniel Jaroszek, słuchając płyty po latach, odkrywa w niej coś na kształt gotowego scenariusza – ale nie dosłownego. W jego interpretacji muzyka nie jest ilustracją, lecz punktem wyjścia. Filmowa opowieść o ojcu i synu, którzy próbują na nowo odnaleźć się po stracie, rozwija się bez słów. Dominuje obraz, cisza, pauza. Kamera rejestruje życie nie tyle z dystansem, co z czułością – bez ingerencji, bez nadpisywania znaczeń.
To właśnie odwaga w rezygnacji z narracyjnej dosłowności stanowi o sile tej produkcji. Film nie opowiada płyty Korteza – on ją czuje. Daje muzyce miejsce do wybrzmienia i pozwala jej stać się częścią przestrzeni filmowej, emocjonalnej i symbolicznej zarazem.
Choć film albumowy jako gatunek nie jest powszechnie rozpoznawany, to jego historia sięga lat 70. – od psychodelicznego „The Wall” Pink Floyd przez konceptualne „True Stories” Davida Byrne’a aż po współczesne, silnie tożsamościowe „Lemonade” Beyoncé. Każdy z tych filmów próbował przełamać granice między dźwiękiem a obrazem, budując nową jakość narracyjną. „Bumerang” wpisuje się w ten nurt z wyczuciem i własnym językiem – nie spektakularnym, ale dojmującym. To kino bliższe muzyce klasycznej niż popkulturowej ekspresji – bardziej impresyjne niż ilustracyjne, bardziej kontemplacyjne niż performatywne.
Poetyka obrazu, dramaturgia ciszy
W warstwie wizualnej film operuje językiem z pogranicza malarstwa i fotografii. Operator Łukasz Gutt komponuje kadry z matematyczną precyzją, ale bez chłodu. W pustce prowincjonalnych krajobrazów, w symetrii pokoi, w spojrzeniach postaci i ich braku – znajduje przestrzeń dla emocji, które nie mieszczą się w słowach. To film, w którym cisza potrafi być głośniejsza niż dialog, a znaczenia nie są podane, lecz sugerowane.
Nieprzypadkowo w odbiorze „Bumerang” przywołuje skojarzenia z kinem Hanekego – nie tylko przez formalną oszczędność, ale przez sposób, w jaki muzyka funkcjonuje jako narrator. W podobny sposób działał Schubert u Hanekego – nie jako ozdoba, ale jako wewnętrzny głos postaci, jako tło egzystencjalnego pęknięcia.
W świecie przeładowanym bodźcami „Bumerang” proponuje coś, co staje się coraz większym luksusem – ciszę, uważność, powolność. To film, który trzeba obejrzeć, a nie tylko zobaczyć. Nie oferuje jednoznacznych interpretacji, ale zachęca do wewnętrznego dialogu. Jego emocjonalna skuteczność nie bierze się z fabularnych zwrotów akcji, lecz z rytmu – zbudowanego w dużej mierze przez muzykę Korteza. A raczej: przez sposób, w jaki muzyka ta współistnieje z obrazem.
To opowieść o relacjach, o milczeniu między bliskimi, o pamięci i jej braku, o trudzie bycia razem i jeszcze większym trudzie przeżywania wspólnie straty. Tematy znane, ale podane inaczej. Bez patosu, bez deklaracji. Bardziej w stylu europejskiego kina lat 90. niż współczesnych trendów streamingowych.
Film rodem z albumu
„Bumerang” powstał w ramach Stanów Skupienia – platformy stworzonej przy okazji festiwalu Zorza z inicjatywy Dawida Podsiadły, który studiuje reżyserię filmową w Czechach. To ważny kontekst, ale nie dominujący. Film nie jest dodatkiem do festiwalu – raczej jego niezależną artystyczną manifestacją. Warto go odbierać jako samodzielne dzieło, które wpisuje się w większy nurt poszukiwań formalnych i emocjonalnych we współczesnym kinie.
„Bumerang” nie krzyczy. Ale zostaje z widzem długo po seansie. Jak dobra płyta, do której wraca się w chwilach zawahania. Albo jak uczucie, którego nie sposób do końca zrozumieć, ale które rezonuje. Niewielki film, który mówi wieloma głosami. Część z nich należy do Korteza. Ale nie wszystkie.

