Prezes NBP Adam Glapiński powiedział na początku marca, że inflacja na koniec roku może spaść do ok. 7 proc. Najnowsze dane o inflacji za marzec sugerują, że będzie to trudne, korzystnych okoliczności musi się zebrać naprawdę dużo.
Zgodnie z oczekiwaniami inflacja wyraźnie spadła w marcu. Ale nie dlatego, że podwyżki cen były mniejsze niż zwykle. Po prostu baza odniesienia z zeszłego roku była wysoka. Problem inflacyjny na razie ani na jotę nie został rozwiązany, nawet jeżeli wiele sygnałów wskazuje, że inflacja będzie stopniowo spadała.
W marcu inflacja cen towarów i usług konsumpcyjnych wyniosła 16,2 proc. wobec 18,4 proc. w lutym. Mamy zatem pierwsze wyraźnie odwrócenie cyklu inflacyjnego. Kłopot polega na tym, że właściwie jest tylko jeden czynnik, który to spowodował – ceny energii. A jeszcze większy kłopot to fakt, że ceny nie spadły jakoś głęboko obecnie, tylko po prostu w marcu zeszłego roku gwałtownie wzrosły w związku z początkiem wojny w Ukrainie. Inflacja bazowa, która nie uwzględnia cen energii i żywności, wyniosła w marcu prawdopodobnie 12,2 proc. (dokładne dane poznamy w połowie miesiąca), wobec 12 proc. lutym. W tym wskaźniku widzimy cały czas stopniowe przyrosty.

Ceny paliw zwiększyły się w marcu tylko o 0,2 proc. rok do roku, podczas gdy analogiczna dynamika w lutym wynosiła ponad 30 proc. Spadek rocznej dynamiki wynika głównie z faktu, że w tym roku między lutym a marcem ceny paliw minimalnie spadły, podczas gdy w zeszłym roku zanotowały ogromne wzrosty. Dlatego drastyczny spadek dynamiki rocznego wskaźnika nie jest odczuwalny przez konsumentów. To jest tylko fakt statystyczny.
Podobnie sytuacja wygląda z cenami energii dla gospodarstw domowych, choć tu wahania nie są aż tak potężne. W marcu inflacja w tej dziedzinie wyniosła 26 proc., podczas gdy w lutym było to 31,1 proc. Jednak hamowanie w dużej mierze wynika z efektów bazy. W tym roku między lutym a marcem ceny minimalnie się obniżyły, a w zeszłym roku skoczyły.
Dlatego właśnie ekonomiści najczęściej patrzą na miesięczne, a nie roczne zmiany cen. Niestety dla gołego oka przeciętnego obywatela zmiany miesięczne są znacznie trudniejsze do zrozumienia – są bardzo wahliwe, nie wykazują łatwo dostrzegalnych trendów, są podatne na efekty sezonowe (na przykład latem miesięczne zmiany cen zwykle są niższe, bo tanieje żywność). Analitycy je przekształcają tak, by oczyścić z sezonowości i wygładzić różne szumy.
Obecnie miesięczne zmiany cen, bez żywności i energii, wynoszą ok. 1 proc., co daje ponad 12 proc. w przeliczeniu na wartości roczne. I tutaj wciąż nie widać absolutnie żadnego hamowania. Na popularności zyskuje pojęcie lepkości inflacji. Ona się już po prostu przylepiła do gospodarki.
Prezes NBP Adam Glapiński mówił niedawno, że inflacja na koniec roku ma szansę obniżyć się do ok. 7 proc. Konkretnie powiedział tak (cytat za PAP): “Przypuszczamy, że w listopadzie zejdzie na poziom – tak wychodzi z modelu ekonometrycznego – 7,4 proc. Osobiście myślę, że inflacja będzie nawet niższa”.
Nazwijmy to “celem Glapińskiego”. Czy on jest możliwy do osiągnięcia? Tak, ale w tym momencie wygląda to na trudne zadanie. Ceny bazowe, bez żywności i energii, przy obecnym trendzie wzrosną do grudnia jeszcze o 7-10 proc. wobec marca, przy czym niższa granica tego przedziału już zakłada wyhamowanie procesów inflacyjnych w gospodarce, którego na razie nie widzimy. Żeby “cel Glapińskiego” został osiągnięty, ceny żywności, paliw i energii – więc towarów zależnych w dużej mierze od surowców – musiałyby spaść do grudnia o 5-7 proc. w stosunku do marca. W ostatnich latach nigdy nie zdarzył się taki spadek.
Kilka czynników może oczywiście hamowanie cen wesprzeć. Przede wszystkim – co napisałem w ostatnim newsletterze Dane Dnia – firmy w ankietach powszechnie deklarują mniejsze podwyżki cen. Szczególnie w usługach. To w końcu powinno być widoczne w twardych danych. Ponadto osłabienie dolara obniży ceny importowanych surowców, szczególnie ropy i gazu. Wreszcie spadek cen hurtowych gazu powinien przefiltrować się przynajmniej w jakiejś mierze do cen towarów przemysłowych.
Pytanie jest tylko takie: czy gdy ma się daleko do celu, to należy liczyć głównie na korzystne wiatry? Na razie podwyżki stóp procentowych nie wywołały żadnych negatywnych konsekwencji społecznych i ekonomicznych – bezrobocie w ogóle nie rośnie, sytuacja kredytobiorców indywidualnych jest ratowana przez wakacje kredytowe, sytuacja firm jest dobra dzięki właśnie inflacji, która pozwala na utrzymanie wysokiej rentowności. Gospodarka jest oczywiście w dołku, ale on jest spowodowany głównie wstrząsem energetycznym, a nie podwyżkami stóp. Podejrzewam, że w Radzie Polityki Pieniężnej będzie znów narastało zaniepokojenie sytuacją inflacyjną.
I rację może mięć Międzynarodowy Fundusz Walutowy, który napisał w opinii kilka dni temu, że Polska powinna być gotowa do dalszych podwyżek stóp. Takiego scenariusza nie można zupełnie wykluczać, jak to czasami dzieje się wśród inwestorów i analityków.
Podpis: Ignacy Morawski