PB: Jak się zaczęła państwa przygoda z kolekcjonowaniem sztuki?
Ewa Folta: Pod koniec lat 90. zaczęłam się interesować twórczością artystów związanych z Wrocławiem. Dużą rolę odegrała w tym doświadczona kolekcjonerka, która zainspirowała mnie do spotkań z artystami i zakupu prac. Pierwszym dziełem, które trafiło do naszej kolekcji, była „Góra Zielona” Józefa Hałasa.
Krzysztof Folta: Pamiętam, że zbiegło się to z remontem naszego domu, który kupiliśmy pod koniec lat 90. W 2000 r. zakończyliśmy przebudowę, a powiększona przestrzeń wymagała nowej aranżacji. Sztuka była odpowiedzią – Ewa ma artystyczną wrażliwość, sama też maluje, co miało istotne znaczenie dla rozwoju tej pasji.
Czy kolekcja od początku była planowana jako spójna całość?
E.F.: Nie, kupowaliśmy to, co się nam podobało i z czym chcieliśmy obcować w przestrzeni domowej. Z czasem zaczęliśmy poszerzać zbiory, przede wszystkim o prace artystów z tzw. Szkoły Wrocławskiej, nie zakładając jeszcze, że stworzymy spójną kolekcję. Naszą motywacją było poszukiwanie wartości estetycznych i emocjonalnych, a także chęć otaczania się sztuką związaną z miastem, w którym żyjemy. Na dalszym etapie współpracowaliśmy już z domami aukcyjnymi i galeriami, chociaż początkowo działaliśmy bez wsparcia doradców. W czasie pandemii, jak wielu kolekcjonerów, intensywnie poszerzaliśmy zbiory – czas sprzyjał refleksji i decyzjom zakupowym. Wtedy pozyskaliśmy m.in. pierwsze prace Meli Mutter.
K.F.: Mniej więcej dwa lata temu, gdy zapadła decyzja o powołaniu fundacji, zaczęliśmy myśleć o kolekcji bardziej koncepcyjnie. Obecnie kierunek jest wyraźniejszy – kładziemy nacisk na twórczość kobiet, w szczególności artystek związanych z Wrocławiem. Widać już zarys spójnej narracji.
Kolekcja rozwija się kilku kierunkach – artyści wrocławscy, École de Paris, awangardowa sztuka kobiet – co ją spaja?
E.F.: Choć te nurty mogą się wydawać rozbieżne, łączy je przekraczanie granic artystycznych i społecznych, bo twórcy École de Paris – imigranci, outsiderzy, pionierzy – i artystki awangardzistki tworzyli na styku kultur, środowisk i wrażliwości. Byli prekursorami, budowali nowy język sztuki, odważnie sięgając po formy i tematy wyprzedzające swoje czasy. Podobnie jest z wrocławskim środowiskiem artystycznym, szczególnie związanym z awangardą – to twórcy poszukujący, konsekwentnie budujący własny język wypowiedzi. Możemy mówić o wspólnym mianowniku: uniwersalizm, dialog, indywidualna ekspresja i innowacja.
Jesteśmy zresztą dość różnorodni jako kolekcjonerzy – ja jestem bliżej awangardy i sztuki współczesnej, mąż natomiast ceni klasykę, szczególnie okres École de Paris. Myślę, że ta dwoistość nadaje kolekcji głębię.
K.F.: Dzięki temu nasza kolekcja nie jest hermetyczna, lecz wielowątkowa. Łączymy różne style, techniki i okresy, co pozwala nam budować ekspozycje tematyczne, zestawiać prace w nowych kontekstach.
Absolwent Wydziału Elektrycznego Politechniki Wrocławskiej oraz licznych kursów i szkoleń menedżerskich. Wizjoner, innowator, pasjonat zarządzania i autorytet w dziedzinie wdrażania zmian. W 1987 r. założył firmę Tim jako jednostkę gospodarki uspołecznionej. W 1994 r. została przekształcona w spółkę akcyjną, a w 1998 r. zadebiutowała na Warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. Przez wiele lat była siecią hurtowni elektrycznych, dzisiaj to w pełni zautomatyzowane przedsiębiorstwo, którego ponad 70 proc. sprzedaży odbywa się w modelu cyfrowym. Od 1995 r. do 2024 r. Krzysztof Folta nieprzerwanie był jego prezesem. Po sprzedaży spółki Grupie Würth dołączył do nowego składu rady nadzorczej Timu w charakterze jej przewodniczącego. Obecnie skupia się na działaniach edukacyjnych i filantropijnych. Wspólnie z żoną Ewą prowadzi Folta Foundation.
Jacy artyści wywarli na państwa szczególny wpływ?
E.F.: Ogromne znaczenie ma dla mnie twórczość Teresy Pągowskiej. Porusza mnie jej podejście do człowieka przefiltrowane przez język abstrakcji. Ona jakby konstruuje go na nowo. Drugą artystką, której twórczość bardzo na mnie działa, jest Teresa Tyszkiewicz, tworząca prace z setek, a czasem tysięcy szpilek. Te prace fizycznie bolą, ale przez to dotykają prawdy o życiu, również artystów, które często jest brutalne i niesprawiedliwe. W jej pracach widzę ból istnienia.
K.F.: Fascynuję się Egonem Schiele – jego ekspresją, dramatyzmem, autentycznością…
Kiedy się zorientowaliście, że kolekcja zaczyna przekraczać ramy prywatnego zbioru?
E.F.: Kiedy liczba dzieł przerosła możliwości ekspozycyjne naszego domu. Stanęliśmy przed koniecznością wynajęcia magazynu i stworzenia odpowiednich warunków do ich przechowywania. Nowe prace przestaliśmy nawet oglądać po zakupie. Trafiały do nas z domów aukcyjnych lub galerii, często zapakowane w kartony i folie ochronne – i w takiej formie od razu wyjeżdżały do magazynu. Zdałam sobie wtedy sprawę, że coś jest nie tak – że sztuka, kolekcjonowana z pasją, traci swój kontekst i potencjał oddziaływania. To była silna motywacja, by stworzyć przestrzeń, w której prace mogłyby żyć – być pokazywane, komentowane, rezonować z widzem.
Postanowiliście otworzyć prywatne muzeum…
E.F.: Decyzja dojrzewała w nas przez lata. Przez pewien czas pokazywaliśmy kolekcję w kameralnej przestrzeni jednej z wrocławskich kamienic. Miałam tam do dyspozycji około 90 m kw. – wystarczająco, by zorganizować sześć tematycznych wystaw. Miejsce było klimatyczne, a każdej ekspozycji towarzyszyła drukowana broszura. Niestety budynek przeznaczono do remontu i w kwietniu tego roku musieliśmy się wyprowadzić. Odtąd skupiamy się już wyłącznie na pracach nad nową przestrzenią. W końcu znaleźliśmy miejsce, które spełniało nasze oczekiwania.
Jaki będzie adres muzeum?
K.F.: Przy ulicy Tęczowej. Jest świetnie skomunikowane, znajduje się zaledwie 10 minut spacerem od Rynku. Niedaleko planowana jest też nowa siedziba BWA Wrocław, co w przyszłości może stworzyć ciekawy kontekst artystyczny. Nasza przestrzeń znajduje się w zaadaptowanym budynku industrialnym – kiedyś należał do PKP, potem został przekształcony w budynek mieszkalno-usługowy w stylu loftowym. My posiadamy tam lokal użytkowy, który jest w trakcie generalnego remontu.
Kiedy zostanie otwarte muzeum Folta Foundation we Wrocławiu?
E.F.: Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem – w czerwcu przyszłego roku. Jeśli pojawią się opóźnienia, realnym terminem będzie wrzesień. Chcemy, by ta przestrzeń była ciepła, otwarta, daleka od muzealnej sterylności – raczej salon sztuki i miejsce spotkań niż klasyczna galeria.
K.F.: Interesuje nas stworzenie nie tylko instytucji wystawienniczej, lecz także przestrzeni do rozmowy, inspiracji, wymiany doświadczeń. Po 40 latach zarządzania spółką Tim widzę ogromną wartość w tworzeniu miejsc, gdzie sztuka łączy ludzi – artystów, kolekcjonerów, ludzi biznesu. Wiele firm poszukuje dziś tożsamości, głębszego sensu, zaangażowania – a sztuka może być tu pomostem.
Pasjonatka sztuki współczesnej, kolekcjonerka i mecenaska, założycielka Folta Collection. Jej zaangażowanie w promocję kultury wyraża się także przez działania edukacyjne i społeczne. Po uzyskaniu wykształcenia chemicznego na Politechnice Wrocławskiej podjęła studia podyplomowe na Akademii Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta we Wrocławiu. Budując kolekcję sztuki, kieruje się nie tylko indywidualnymi preferencjami, lecz także chęcią wspierania lokalnej sceny artystycznej. Poznanie wielu wrocławskich twórców i ich prac stało się głównym impulsem do stworzenia Zbiorów Sztuki Współczesnej Primarius, które od 2022 r. były eksponowane w przestrzeni Piece Unique we Wrocławiu. Od 2026 r. już jako Folta Collection będą prezentowane w nowej przestrzeni.
Czy prywatne kolekcje to alternatywa czy uzupełnienie oferty instytucji publicznych?
E.F.: W naszej ocenie – jedno i drugie. Alternatywa, bo fundacje mogą działać szybciej, elastyczniej, bez ograniczeń formalnych. Decyzyjność w naszym przypadku jest bezpośrednia, zasoby są skupione i możemy podejmować działania dynamicznie, czego często brakuje instytucjom publicznym.
Widzimy też rolę uzupełniającą, zwłaszcza jeśli chodzi o filantropię, naukę i edukację. Jednym z naszych celów jest stworzenie przestrzeni dla badaczy, by na bazie naszej kolekcji mogły powstawać prace magisterskie, doktoraty, publikacje. Marzy mi się także rozwój programów rezydencyjnych dla artystów i kuratorów. Chcielibyśmy, by twórcy mogli czerpać inspiracje, a kuratorzy zdobywać doświadczenie, np. przez pobyty w instytucjach międzynarodowych.
Jak chcecie państwo zachęcać ludzi do obcowania ze sztuką?
E.F.: Zdajemy sobie sprawę, że wiele osób czuje pewien dystans wobec instytucji kultury – obawia się, że się na tym nie zna, że nie wypada. Dlatego chcemy tworzyć przestrzeń, która zaprasza. Sztuka ma być źródłem inspiracji, a nie elitarnego wykluczenia. Tak mówiła Olga Tokarczuk o literaturze – że chroni nas przed szumem informacyjnym. Sztuka ma podobną moc – pozwala się zatrzymać i wejść w inny świat.
K.F.: Dlatego to takie ważne, by galeria była miejscem spotkań ciekawych ludzi. Wierzę w siłę rozmowy – wymiana poglądów, nawet z osobami z innym doświadczeniem, zawsze wnosi coś wartościowego. Chciałbym, żeby to miejsce inspirowało także ludzi biznesu, by zobaczyli w sztuce coś więcej niż tylko estetyczny walor – może impuls do własnego kolekcjonowania, może nowe spojrzenie na rzeczywistość.
Co prywatnie daje państwu kontakt ze sztuką?
E.F.: Całkowicie zmienił nasze życie. Myślimy dziś innymi kategoriami – nawet najprostsze decyzje, np. projektowanie przestrzeni, są podporządkowane estetyce i wartościom artystycznym. Dla mnie to nie tylko pasja, to sposób życia. Kataloguję zbiory, prowadzę rozmowy z kuratorami, przygotowujemy wystawy. Sztuka organizuje nasz czas, definiuje kierunki podróży – od Biennale w Wenecji po Art Basel – jesteśmy stale w ruchu, w kontakcie z żywym światem kultury.
K.F.: Dla mnie sztuka i powstające muzeum jest też formą wdzięczności wobec Wrocławia – miasta, w którym 47 lat temu rozpocząłem studia i w którym zrealizowałem swoją drogę zawodową. Fundacja ma charakter non profit. Nie szukamy zysków, tylko sensu. Wrocław dał nam bardzo dużo – to forma oddania. Syn robił doktorat z socjologii miasta i z jego badań jasno wynika, że Wrocław – podobnie jak inne ziemie odzyskane – nadal poszukuje własnej tożsamości. To miasto ludzi przybyłych z różnych części Polski – Wielkopolski, Wileńszczyzny, Mazowsza. Chcemy dołożyć cegiełkę do budowania wspólnej tożsamości przez sztukę. To, co robimy, to nie tylko wsparcie artystów – to tworzenie instytucji, która będzie należeć do mieszkańców tego miasta.
Jak oceniacie państwo rynek sztuki w Polsce?
E.F.: Rozwija się, choć pozostaje stosunkowo hermetyczny. Kolekcjonerzy często zaczynają od tych samych nazwisk – klasyków polskiej awangardy. To powoduje pewne zamknięcie. Obecnie coraz częściej rozważamy rozszerzenie kolekcji o twórców zagranicznych, chcemy wyjść poza lokalny kontekst.
K.F.: Równolegle widzimy rozwój narzędzi cyfrowych. Platforma OneBid, która agreguje dane z różnych domów aukcyjnych, jest świetnym narzędziem do monitorowania rynku i odkrywania nowych artystów. Pamiętam, że w latach 90. jeździliśmy na aukcje – dziś cały proces można przeprowadzić online.
Czy dostrzegacie państwo różnice w podejściu do prywatnego mecenatu w Polsce i za granicą?
K.F.: W Stanach Zjednoczonych funkcjonuje dojrzały system zachęt podatkowych dla fundacji. Rockefeller mógł zostać największym donatorem dlatego, że zmieniono przepisy. U nas tych mechanizmów brakuje. Problemem jest też brak kapitału pokoleniowego. My budujemy nasze kolekcje od podstaw, często w pierwszym pokoleniu. W Europie Zachodniej rodziny mają firmy i kolekcje od 300–400 lat, my po 1989 r. zaczynaliśmy od zera. Dopiero się kształtuje kultura dzielenia się – nie tylko materialnie, ale i ideowo.
Czy obserwujecie państwo ciekawe modele kolekcjonerstwa lub mecenatu?
E.F.: Bardzo interesujące są rozwiązania amerykańskie. Tam wiele prywatnych kolekcji trafia do muzeów w formie depozytów – a nie są ukrywane w magazynach, jak to się często dzieje w Polsce. Instytucje zobowiązują się do ich ekspozycji. Funkcjonują jako wystawy stałe, a ich właściciele są identyfikowani – to również element budowania prestiżu. Znakomitym przykładem jest muzeum w Bostonie założone przez kolekcjonerkę, która ufundowała cały budynek. Mimo że część zbiorów została skradziona w latach 80., zgodnie ze statutem fundacji nie można zmieniać aranżacji ekspozycji – puste ramy nadal wiszą, przypominając o historii kolekcji.
K.F.: W USA widać, jak silna potrafi być potrzeba pozostawienia trwałego śladu. To coś, co i my coraz częściej rozważamy. W końcu jesteśmy śmiertelni, a chcielibyśmy, żeby nasza kolekcja przetrwała…
Czy marzycie państwo o czymś, czego jeszcze nie macie w zbiorach?
E.F.: Marzeń nie brakuje – to zresztą ważna część bycia kolekcjonerem. Od dłuższego czasu marzę o pracy Marlene Dumas – artystki o niezwykle intensywnym, wręcz destrukcyjnym przekazie. Jej twórczość robi ogromne wrażenie emocjonalne. Po raz pierwszy zetknęłam się z jej obrazami na Biennale w Wenecji, w kolekcji Pinaulta, i nie mogę o nich zapomnieć.
Drugim marzeniem są prace Yayoi Kusamy. To artystka japońska, niezwykle oryginalna. Mimo że mieszka w szpitalu psychiatrycznym, prowadzi pracownię po drugiej stronie ulicy i tworzy sztukę o wyjątkowej sile. Jej instalacje w lustrzanych pomieszczeniach, pełne powtarzalnych motywów kropek i dyń, mają w sobie coś absolutnie hipnotycznego.
K.F.: W moim przypadku fascynacja sięga młodości. Gdy jako student jeździłem do Wiednia, zobaczyłem prace Egona Schielego. Jego ekspresja, forma i odwaga poruszają mnie do dziś. Gdybym miał wybierać między Schielem a Klimtem, bez wahania wybrałbym Schielego, mimo że oczywiście oba te nazwiska pozostają praktycznie nieosiągalne. Ale marzenia są potrzebne – także w kolekcjonowaniu.

