Sądząc po dramatycznym stanie wody na Moście Dębnickim w Krakowie, Polsce grozi powtórka wielkiej powodzi z roku 1997, przynajmniej w zlewni Wisły. W zadawaniu tamtej klęski przodowała Odra, która tym razem może ustąpić pierwszeństwa — choć tylko nieznacznie — największej polskiej rzece.
W najbliższym sąsiedztwie mojego domu szczęśliwie nie ma żadnej rzeki, jedynie rowy i kanały melioracyjne, ale raz na kilka lat i one sieją spustoszenie. Właśnie suma tysięcy takich ledwie sączących się w normalnych warunkach strumyczków wywołuje ogromne powodzie. Charakterystyczne, że zawsze znajdują się dotknięci nieszczęściem ludzie, opowiadający w mediach, że "takiej wody nie było u nich kilkadziesiąt lat". Wynika z tego, że żywioł wciąż znajduje terenowe
"rezerwy" i dotyka coraz to nowych miejsc. Za to
po stronie władzy słychać tę samą śpiewkę o gigantycznych
kosztach wodnej profilaktyki. Co jest prawdą, ale są one
i tak znacznie niższe od strat powodziowych. W lipcu pamiętnego roku 1997 zapora w Czorsztynie, uruchomienia
dosłownie na dzień największej fali na Dunajcu, w kilkadziesiąt godzin zwróciła miliardy wydane na jej budowę.
Dzisiaj trudno jeszcze rozstrzygać i w ogóle jest to wątek marginalny, ale gdyby doszło do ogłoszenia przez Radę Ministrów stanu klęski żywiołowej chociażby w jednej polskiej gminie, to termin wyborów prezydenckich musiałby zostać przesunięty aż na jesień. Konstytucyjny przepis o wyborczym buforze co najmniej 90 dni po odwołaniu stanu nadzwyczajnego ma charakter lex specialis, czyli zachowuje wyższość nad ogólnym przepisem o terminie wyborów po śmierci prezydenta. Tymczasowe sprawowanie urzędu głowy państwa przez Bronisława Komorowskiego wydłużyłoby się i w tej anormalnej sytuacji naturalne byłoby np. wytypowanie przez marszałka kandydata na prezesa NBP. Wypada zatem wyrazić nadzieję, że rząd przy ocenie sytuacji powodziowej nie będzie żonglował wyborami — ani sztucznie wstrzymując, ani też przyspieszając ogłoszenia stanu nadzwyczajnego.