UE jeszcze nie zaprasza z poczekalni na pokoje

Jacek Zalewski
opublikowano: 2000-12-07 00:00

UE jeszcze nie zaprasza z poczekalni na pokoje

Niedawno do Brukseli wyprawił się prezydent, a dzisiaj do Nicei leci premier. Zgodnie z narodową racją stanu, nasi najwyżsi przedstawiciele konsekwentnie podtrzymują biznesową ofertę terminową Polski wobec Unii Europejskiej — 1 stycznia 2003 r. Jednak kontrahent ani myśli z tej oferty skorzystać — właśnie dlatego, że już wiele lat temu skończyły się w naszych relacjach sentymenty, a pozostał czysty biznes!

Dla uświadomienia miejsca Polski w europejskim szyku przypomnijmy, że w Nicei odbywają się dwie odrębne imprezy. Dzisiaj spotykają się szefowie państw i rządów członków UE oraz państw stowarzyszonych w ramach Konferencji Europejskiej. Potem francuscy gospodarze uprzejmie kandydatom dziękują i wieczorem od bankietu rozpoczyna się właściwy szczyt Rady Europejskiej. Rozpatrzy on przede wszystkim problemy obecnej unijnej „piętnastki”, a dopiero w ostatniej kolejności zajmie stanowisko wobec spraw rekomendowanych przez Komisję Europejską w „Strategii Rozszerzenia”. Jej hipotetyczny termin — około 1 stycznia 2005 r. — może pojawi się w końcowym komunikacie, a może znowu zostanie rozmydlony w ogólnikowej deklaracji.

Przypuszczalnie największym konkretnym osiągnięciem naszego kraju w Nicei będzie oficjalne potwierdzenie przez szefów rządów tego, co wcześniej deklarowali brukselscy komisarze — że „Polska na pewno nie wypadnie z pierwszej grupy państw kandydackich”. Dla strony unijnej jest to określenie wyjątkowo komfortowe, jako że całkowicie nie zobowiązujące. Owa „pierwsza grupa” stała się obecnie bardzo pojemna i liczy dwanaście (a w wersji z Turcją — trzynaście) państw. Do niedawna peleton składał się z dwóch wyraźnych części. Do pierwszej należały przylegające terytorialnie do UE Polska, Czechy, Węgry (członkowie NATO) i Słowenia oraz rozrzucone po kontynencie Estonia i Cypr. Grupę pościgową stanowiły: Bułgaria, Rumunia, Słowacja, Litwa, Łotwa, Malta oraz Turcja — której przypadek (już od 48 lat wiernie służy Europie w NATO) jest szczególny.

Żeby w ogóle myśleć o spełnieniu oczekiwań Polski, Unia musi przede wszystkim zreformować swoje obecne struktury decyzyjne, albowiem z każdym rokiem spada ich sprawność działania, wpływająca na obniżenie się konkurencyjności Europy wobec innych regionów globu. Oczywiście dziesięć mniejszych państw członkowskich nigdy nie zgodzi się na utworzenie czegoś na kształt Rady Bezpieczeństwa, ze stałymi miejscami dla pięciu ludnościowych potentatów (Niemiec, Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch i Hiszpanii). Ale nie może być i tak, że formalnie identyczny wpływ na wspólne decyzje mają 82-milionowe Niemcy oraz liczący nieco ponad 0,4 mln Luksemburg.

Drugi rok naszego członkostwa w NATO jest na razie dla przeciętnego obywatela abstrakcją. Przyjęcie Polski do UE będzie odczuwalne natychmiast — choćby symbolicznie na przejściach granicznych w zjednoczonej Europie, która dla swoich obywateli wydziela osobne bramki. Paszporty strefy NATO do ich przekraczania nie wystarczają. Doczekanie się przez Polaków paszportów unijnych już w roku 2003 byłoby osiągnięciem wręcz niewiarygodnym. Dlatego nie ma co dramatyzować — nawet, jeśli szczyt w Nicei obnaży brutalną prawdę, że integracji z UE możemy oczekiwać nie wcześniej, niż w roku 2005.

Bogaci nie chcą: Szwajcaria (z Liechtensteinem) i Norwegia trzymają się od UE na dystans. Natomiast Andora, Monako, San Marino i Watykan są od dawna (walutowo) w Unii, bez formalnego wstępowania.