USA już prawie mają prezydenta (aktualizacja)

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2021-01-06 20:00

Konstytucja Stanów Zjednoczonych Ameryki z 1787 r. jest dokumentem równie archaicznym co stabilnym. Przez blisko 234 lata wprowadzono tylko 27 poprawek, z tego kilka uaktualniło i doprecyzowało tryb wybierania prezydenta i wiceprezydenta, będący niepojętym dla reszty świata proceduralnym maratonem.

W dniu inauguracji kadencji Senatu USA obsadzonych było tylko 98 mandatów, izbę uzupełnią do 100 senatorów wybrani 5 stycznia reprezentanci Georgii.
Będąca narodową świętością rotunda pod słynną kopułą Kongresu jest dostępna dla turystów, ale takich nieproszonych gości jeszcze nigdy nie widziała.

Faktycznie decyzyjne było oczywiście powszechne głosowanie z 3 listopada 2020 r. Formalnie jednak tylko rozstrzygnęło, który kandydat przejął pulę mandatów elektorskich, należną każdemu z 50 stanów oraz dystryktowi stołecznemu. Później 14 grudnia kolegium elektorskie wykonało wolę podzielonego w opiniach narodu – tym razem żaden z 538 elektorów się nie wyłamał – i stosunkiem 306:232 wybrało Josepha Bidena na prezydenta, zaś Kamalę Harris na wiceprezydenta. Po tym głosowaniu depeszę gratulacyjną do demokratycznego zwycięzcy wreszcie wysłał Andrzej Duda, który nadal ciężko przeżywa porażkę Donalda Trumpa, idola całej tzw. dobrej zmiany. Wreszcie 6 stycznia 2021 r. nowy Kongres (Izba Reprezentantów wybrana w całości, Senat odnowiony w 1/3) zebrał się dla zatwierdzenia werdyktu elektorów.

W normalnych okolicznościach zatwierdzenie przez Kongres wyboru głowy państwa to podniosła uroczystość. Tym razem jednak zdarzył się szokujący Amerykanów i pośrednio cały świat dramat, nienotowany w całej historii USA. Donald Trump nie uznał rzeczywistości, w tym nawet orzeczenia 9-osobowego Sądu Najwyższego (w którym sam obsadził 3 konserwatywnych sędziów) i cofnął amerykańską demokrację do chaosu z XIX wieku. Bezpośrednio przed posiedzeniem połączonych izb Kongresu odbyła się przed Białym Domem wielotysięczna demonstracja zwolenników przegranego prezydenta, do których Donald Trump wygłosił przemówienie prowokujące do kontynuacji protestów. Tłum odebrał to jako wezwanie do czynu i ruszył narodowym pasażem ku gmachowi Kongresu. Masa ludzka przełamała zaskoczoną i absolutnie nieprzygotowaną ochronę kapitolińskiego wzgórza – która nigdy w dziejach USA nie spotkała się z taką agresją tłumu – i wdarła się nie tylko na wzgórze, lecz do wewnątrz gmachu. Intruzi usunięci zostali z Kongresu dopiero po spóźnionej interwencji oddziałów policji z Waszyngtonu, które wspomogła Gwardia Narodowa (to formacja wojskowa), a nawet agenci z centrali FBI. Skutkiem ostrych zajść były cztery ofiary śmiertelne, przyczyny są wyjaśniane.

Po przymusowej przerwie zszokowany Kongres jeszcze w środę wieczorem wznowił posiedzenie. Zatwierdzenie wyników elektorskich ze wszystkich stanów było pewne, chociaż każde oprotestowanie głosowania z jakiegoś stanu procedurę przedłużało. Rozstrzygnięcie Izby Reprezentantów było oczywistością, natomiast Senatu – którego marszałkiem jest odchodzący wiceprezydent Michael Pence, od 20 stycznia zmieni go Kamala Harris – prawie oczywistością. Notabene wiceprezydent zachował się bardzo godnie i uczciwie, odcinając się od niekonstytucyjnych działań Donalda Trumpa. To właśnie on, a nie sprawca dramatycznych zajść, zatwierdził użycie Gwardii Narodowej. Część senatorów i kongresmenów republikańskich była zacietrzewiona, ale na szczęście rozsądna inna część uważała zarzuty prezydenta o sfałszowanie wyników wyborów za absurdalne. Powyborcza sytuacja w USA pozostaje jednak tak napięta, że nawet akceptującą wyniki decyzję Kongresu - która ostatecznie zapadła już w czwartek 7 stycznia nad ranem - wypada uznać za… prawie wybranie prezydenta. Ostateczną kropką nad „i” stanie się dopiero złożenie przez Josepha Bidena przysięgi w południe 20 stycznia. Notabene aż do 21 stycznia obowiązuje w Waszyngtonie stan wyjątkowy, zupełnie niezależnie od rygorów antywirusowych.

W kontekście dramatu w Kongresie niezwykle ciekawy socjologicznie i politologicznie okazał się przypadek stanu Georgia. Od wojny secesyjnej był on tragicznym symbolem Południa, bastionem wartości konserwatywnych. Tym razem jednak 16 głosów elektorskich zdobył tam Joseph Biden, zwyciężając w urnach o włos, po dwukrotnym przeliczeniu wyszło 2 473 633 do 2 461 854. Donald Trump naciskał na republikańską administrację stanu, aby… zorganizowała mu potrzebne do zwycięstwa 11 780 głosów. Ten oburzający skandal na pewno wpłynął w Georgii na wynik uzupełniających wyborów do Senatu, które odbyły się we wtorek 5 stycznia. Ze względów losowych zdarzyła się w tym stanie wyjątkowa sytuacja, że wybierani byli obaj senatorowie (jeden zwyczajnie na 6-letnią kadencję, drugi na 2-letnie dokończenie trwającej), ale w normalnym terminie 3 listopada nikt nie uzyskał co najmniej połowy głosów i stanowe prawo nakazało drugą turę. Co ważne, obaj republikańscy kandydaci w Georgii wypadli 3 listopada… lepiej od Trumpa, wygrywając z demokratycznymi rywalami, chociaż bez osiągnięcia progu. Wyniki powtórki z 5 stycznia wskazują natomiast, że szala przechyliła się na korzyść obu demokratów. Tym samym partia prezydenta Josepha Bidena przejmie Senat. Liczba mandatów wyjdzie dokładnie 50:50, ale przy remisach w głosowaniach (tylko przy remisach) będzie się liczył 101. głos marszałka izby, czyli wiceprezydent Kamali Harris.