Konstytucja RP tak bardzo umocowała prezesa Rady Ministrów, że do rządu może on wstawić… każdego. Przecież Sejm udziela wotum zaufania zbiorowo całemu gabinetowi, a zgodnie z interpretacjami konstytucjonalistów prezydent RP nie może odmówić powołania ministra zgłoszonego przez premiera, nawet gdy osobiście kandydata nie akceptuje. I Donald Tusk z tych potężnych uprawnień skorzystał, budując autorski (z poprawką na resorty PSL) rząd debeściaków — przynajmniej w jego oczach.
Szukając klucza dla niektórych wyborów, trudno uniknąć wrażenia, że kryterium decydującym była absolutna wierność kandydata i stuprocentowe zaufanie premiera. Tylko tak daje się na przykład wytłumaczyć, zwłaszcza po doświadczeniach z Cezarym Grabarczykiem, postawienie na czele odchudzonego resortu infrastruktury… Sławomira Nowaka. Spontaniczne reakcje branży transportowej i budowlanej są, za poetą, jednobrzmiące: „O nieszczęsna infrastrukturo i zginienia bliska!”.
Z zapowiadanej restrukturyzacji rządu ostało się tylko zebranie trzech działów (łączność, administracja publiczna i informatyzacja) w nowym Ministerstwie Administracji i Cyfryzacji, co poskutkowało zmianami nazw dwóch innych. Planowane przez Donalda Tuska utworzenie odrębnego działu energetyka i wyjęcie go z gospodarki wymagałoby drogi ustawowej i nie miało szans, jako że Waldemar Pawlak postawił kategoryczne weto. Z kolei mrzonką wicepremiera było dorzucenie pod jego skrzydła środowiska. Wychodzi zatem, że przeciwstawne pomysły koalicjantów zostały wyzerowane i w rywalizacji o władztwo nad dodatkowymi pieniędzmi obaj zremisowali. Że w sumie o to chodzi — nie pozostawia wątpliwości poniższe drzewko, uprawiane przez każdą władzę.