Potem pokrzepiał serca w stanie wojennym, zwłaszcza fraza „kiedyś te kamienie drgną”. Psalm przywołuję na okoliczność świątecznego déją vu, porównania ascetycznej Wielkanocy 2020 ze specyficznym Bożym Narodzeniem 1981. Abstrahując od powodów uciążliwych ograniczeń normalnego życia, zdecydowanie różna jest metodologia ich wprowadzania. 13 grudnia 1981 r. junta uderzyła nas od razu najgrubszą pałą, ale później przepisy zmieniano tylko w jedną stronę — dolegliwości powoli łagodzono. Teraz dzieje się odwrotnie — rozkręca się spirala coraz to nowych zakazów i nakazów stanu nadzwyczajnego, fałszywie tytułowanego stanem jedynie epidemii. Zamiast malowania pisanek wypada już szyć maseczki, od czwartku mamy funkcjonować niczym kibole.

Rzecz jasna obecny powód sparaliżowania życia społeczeństwa jest zupełnie inny niż 39 lat temu. Wtedy wrogiem ustroju były szeroko rozumiane tzw. elementy antysocjalistyczne (miałem koszulkę z wielkimi literami EA), obecnie zaś zaatakowała nas z Chin niewidzialna broń biologiczna. Dlatego podczas Bożego Narodzenia 1981 junta mogła okazać łaskę i np. zawiesić godzinę policyjną na noc wigilijną. Podczas Wielkanocy 2020 o żadnej łasce na rezurekcję nie ma mowy, obowiązuje nakaz zdefiniowany w tytule. Jak długo to wszystko potrwa? Wiarygodnej odpowiedzi nie zna nikt, wypada trzymać się nadziei, że kamienie drgną i rozkruszą się od letnich upałów.
W głębokim stresie społeczeństwo chwyta się każdej pokrzepiającej wiadomości, także fałszywek. W przyjętej przez Sejm kolejnej specustawie antywirusowej znalazł się zdumiewający przepis o upoważnieniu premiera do ustanowienia… dodatkowego dnia wolnego od pracy. Ustawowo są takimi tylko oznaczone czerwoną kartką w kalendarzu, czyli niedziele oraz konkretne święta. W znaczeniu ustawowym absolutnie nie jest dniem wolnym sobota, chociaż 99 proc. instytucji i firm z oczywistych względów wyznacza kodeksowy dzień dodatkowy właśnie w sobotę. Konstytucja RP nakazuje przeprowadzanie wyborów w „dzień wolny od pracy”, czyli po prostu w niedzielę. Tegoroczne wybory prezydenta RP kodeksowo mogły się odbyć w którąś z niedziel: 3, 10 lub 17 maja, marszałek Sejmu wskazała 10 maja. Przeforsowana przez PiS specustawa o głosowaniu korespondencyjnym umożliwia nagłe przesunięcie terminu z 10 na 17 maja.
Kolejna niedziela 24 maja już nie wchodzi w grę, ponieważ konstytucyjny okres kończy się pechowo akurat w… sobotę 23 maja. I właśnie zaskakująca, przepchnięta w nocy ze środy na czwartek zmiana ustawy o dniach wolnych umożliwia prawne zrównanie owej wyjątkowej soboty z niedzielą i przesunięcie wyborów nie na 17 maja, lecz nawet na 23. Powodem chytrej zagrywki PiS jest proceduralne i logistyczne skomplikowanie głosowania korespondencyjnego, absolutnie wykluczające dotrzymanie terminu 10 maja. Przeprowadzenie ogromnej operacji 17 maja wygląda już bardziej realnie, a jeszcze bardziej — 23 maja. Na razie trudno powiedzieć, czy rząd, a konkretnie minister Jacek Sasin, z dodatkowego tygodnia skorzysta, być może wystarczy 17 maja. PiS chce jednak taki bufor sobie stworzyć. Ot i całe ratio legis nośnego propagandowo, ale jakże fałszywego tzw. dodatkowego dnia wolnego od pracy…