Kilkudniowa przerwa między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem to okres raczej martwy dla wielkiej polityki. Ale dla małej wcale nie. Z Parlamentu Europejskiego (PE) nadeszła wiadomość nie żadna strategiczna, ale wizerunkowo na pewno mająca wpływ na ogólną pozycję Polski. Oto 4-osobowa ekipa europosłów pod wodzą Zbigniewa Ziobry porzuciła niewielką grupę ECR (Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy) i przeniosła się do całkowicie zmarginalizowanej, najmniejszej grupy EFD (Europa Wolności i Demokracji).
Wypada przypomnieć podział 50 polskich euromandatów w kadencji 2009-14. Platforma Obywatelska zdobyła 25, Polskie Stronnictwo Ludowe — 3, Sojusz Lewicy Demokratycznej z Unią Pracy — 7, a Prawo i Sprawiedliwość — 15. Notabene od stycznia Polsce przypadnie 51. mandat, który obsadzi PSL. W interesie każdego państwa leży, aby jego reprezentacja była skoncentrowana w jak najmniejszej liczbie grup politycznych. I pod tym względem nie było źle: PO i PSL zasiliły EPP (Europejską Partię Ludową), deputowani SLD-UP — S&D (Postępowy Sojusz Socjalistów i Demokratów), a PiS współtworzyło wspomnianą ECR.
Ale po pęknięciach krajowych 15-osobowa delegacja PiS rozpadła się aż na cztery podgrupki. Przy PiS wiernie trwa 7 europosłów, Polska Jest Najważniejsza ma ich 3, Solidarna Polska — 4, a jeden (Adam Bielan) chodzi samopas. Współtworzący ECR konserwatyści brytyjscy w liczbie 25 oraz 9 czeskich z ODS byli zdumieni wewnętrznymi polskimi kłótniami, których ideowo absolutnie nie rozumieli. Z tego punktu widzenia wyjście Zbigniewa Ziobry z towarzyszami ciut normalizuje sytuację, ale zarazem całkowicie spycha cztery polskie mandaty na decyzyjny margines PE.