Dawno zepsute kino

Wojciech Surmacz
opublikowano: 2003-08-08 00:00

Polskim filmowcom brakuje: uczciwego Rywina, landrynek w kinie, Olechowskiego w „Starej baśni” i gwarantowanych ustawowo 30 mln EUR rocznie. Jak tego nie dostaną, to... I tak będą robić swoje.

„Puls Biznesu”: Kiedy wybuchła afera Rywina, był Pan chyba pierwszą spośród czołowych postaci polskiego kina, która oficjalnie się odcięła od jego postępowania. Dlaczego?

Jacek Bromski: — Czułem niesmak. Prasa publikowała list, podpisany przez kilku jego współpracowników i przyjaciół: mówił o tym, że środowisko filmowe go popiera. Musiałem napisać jakieś sprostowanie... To nie było środowisko filmowe, tylko koledzy Rywina! Środowisko filmowe uważa zupełnie co innego...

A co środowisko filmowe uważa?

— Że byłoby lepiej, gdyby się przyznał i wskazał winnych. Tych bardziej winnych od niego samego.

Myśli Pan, że ten skandal zepsuł wizerunek polskiego kina?

— Nie sądzę. Wizerunek polskiego kina już dawno został zepsuty.

Przez bumerangi telewizyjne, czyli mechanizmy opisane przez miesięcznik „Film”, który zarzucił decydentom w TVP, że w zamian za dotacje pobierali nieoficjalne odstępne?

— Bumerangi telewizyjne to akurat druga strona barykady. To korupcja w telewizji.

Ale przy produkcji filmów fabularnych.

— Nie wiem, czy Pan zauważył, że TVP od 2-3 lat zaprzestała normalnych produkcji: instytucja, której prezesuje Robert Kwiatkowski, ograniczyła się do telenowel i zbumerangowanych rodzynków — czyli na przykład.„Wiedźmina” czy „Przedwiośnia”. Studio Filmowe Zebra — kiedyś jeden z czołowych producentów telewizyjnych — nie zrobiło do telewizji przez 4 lata nic! Zaproponowaliśmy między innymi projekt kolejnej serii „Matek, żon i kochanek”. Nie z tego nie wyszło.

Dlaczego?

— Jakoś nie byliśmy przekonujący...

Czy nie chcieliście?

— No nie chcieliśmy! Innych argumentów niż normalne nie chcieliśmy używać. To jednak tabakiera jest dla nosa, a nie nos dla tabakiery.

Myśli Pan, że te chore klimaty w przemyśle audiowizualnym dotarły już do takiego punktu krytycznego, że w końcu...

— Tak, już dotarły. Myślę, że sprawa Rywina wywrze wpływ nie tylko na nasz przemysł audiowizualny, ale całe życie w Polsce. Przecież te wszystkie afery korupcyjne osiągnęły już absurdalne rozmiary bezczelności!

A nasze środowisko filmowe... Ciągle takie skłócone?

— A myśmy się tak kłócili specjalnie? Chyba nie?

Autorzy może i nie. Ale zawsze istniał głęboki konflikt między autorami a producentami. Iskrzyło pomiędzy Stowarzyszeniem Filmowców Polskich i Stowarzyszeniem Producentów Filmowych (dziś to Krajowa Izba Producentów Audiowizualnych). Tak było i jest cały czas.

— W Ameryce panuje nieustanny spór między autorami, czyli reżyserami i scenarzystami, a producentami. Tam dochodzi wręcz do strajków! Walka jest straszna — i nienawiść! U nas ta opozycja nigdy podobnych rozmiarów nie przybrała. Dlatego, że producenci u nas są... W „Czterdziestolatku” Gruzy była scena, kiedy Karwowski chodzi naokoło budki telefonicznej, w której dwie panienki ciągle gadają przez telefon. Chodzi, niepokoi się ciągle, stuka, puka, wreszcie one wychodzą i mówią: „Proszę pana, bo my jesteśmy call girls, tylko nie mamy telefonu”. No to u nas są producenci, tylko nie mają pieniędzy! W Polsce nadal kinematografię określić trzeba nie jako producencką, ale reżyserską. Jak się zdobywa pieniądze na film, to nie zyskuje ich producent na swoje nazwisko, tylko...

Był jeden, co zdobywał na nazwisko!

— Tak, Rywin może i mógł coś załatwić. Ale reszta — nie! Nadal najbardziej skuteczne pozostają warszawskie studia filmowe z Puławskiej, gdyż producenci prywatni w Polsce jeszcze nie okrzepli...

A jak mieli okrzepnąć?! Przecież żeby w Polsce wyprodukować film, zawsze trzeba było kombinować jak koń pod górę! Sam Pan dobrze wie!

— Może więc trochę niepotrzebnie ambicje kierowali przeciwko środowiskom twórczym? Powinni walczyć z telewizją o godziwe warunki współpracy, a nie z nami... Zebra czy inne tzw. studia filmowe — niby państwowe — to przecież też producenci. Produkujemy własne filmy, ale nie mamy takich problemów jak typowi producenci prywatni — i to być może rodzi w nich zazdrość. Bo ja, gdy załatwiam sobie pieniądze na film, to nie jako producent, lecz autor — dzięki swemu scenariuszowi i pomysłowi. Jest mi łatwiej.

Ktoś zaraz powie: lepszy cwaniak! Prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich — no to układy, lepsze dojścia itd. Może sobie bajki opowiadać!

— Co do mnie to akurat nietrafione zarzuty, bo jako prezes SFP robię mniej filmów. Po prostu: nie mam czasu. Poświęcam się pracy społecznej, a mógłbym zarabiać pieniądze. Dlatego nikt tak Panu nie powie. Często jest przeciwnie. Chciałem np. ostatnio zrobić serial „U Pana Boga za piecem” i telewizja też nie chciała mi dać pieniędzy.

No ale jak nie telewizja, to może inwestorzy prywatni? Ale oni niechętnie...

— Dlatego, że bardzo trudno pieniądze z tego rynku wycofać. Ale to nie nasza wina, że stopa życiowa w kraju spadła, nie my wyznaczamy ceny biletów do kina czy obstawiamy kina stoiskami z popcornem i coca-colą. Dzisiaj kiedy młody człowiek idzie z dziewczyną na film, musi się liczyć z wydatkiem 100 zł. Kiedyś bilet kosztował 10 zł, przynosiło się ze sobą landrynki albo draże.

To było dawno i nieprawda...

— Nie tak dawno, jeszcze parę lat temu! Odkąd powstały multipleksy... Oczywiście mają lepszą ofertę techniczną i jakościową, ale zarazem to propozycja dużo droższa i na tej zwyżce cen nie korzysta nasza kinematografia. Korzystają kiniarze, a oni traktują nas jak niepotrzebny dodatek do tego, by naciągnąć widza. W ostatnich 2 latach ten rynek strasznie się zepsuł i coraz ciężej odzyskać wyłożone pieniądze. A polski biznesmen przywykł, że inwestycja spłaca mu się w ciągu 1-2 lat. Na Zachodzie myśli się bardziej długofalowo. Tam wielu rozumie, że dziś zainwestowany pieniądz może się zwrócić dopiero za lat 10. W przemyśle filmowym tak właśnie jest. Owszem, mieliśmy parę przebojów, które pokazały drogę robienia interesu na kinie. Ale to nie takie proste... W Ameryce mówi się, że „Easy Rider” — film, który kosztował milion dolarów i przyniósł 70 mln USD zysku — to w gruncie rzeczy najdroższy film w historii Hollywood, bo natychmiast powstała setka innych wykorzystujących tę samą formułę. I one już nic nie zarobiły!

Nie wydaje się Panu, że rozmowy o polskim kinie to dziś już temat nudny i męczący? Od lat ciągle narzekania, wieczne pretensje, na ekranach — szmira. Raz na jakiś czas trafi się „Dług”...

— No „Dług” nam się zwrócił, na przykład! To nie był drogi i film i wielkich pieniędzy nie przyniósł, ale nie dołożyliśmy. Czyli można... może nie wyżyć — bo my przede wszystkim chcemy robić filmy, a nie zbijać fortuny — ale wyjść na swoje. My w Zebrze specjalnie nie narzekamy. Produkujemy kilka filmów rocznie i — czy było wsparcie telewizji publicznej, czy nie — to myśmy je zawsze kręcili i dalej będziemy kręcić. Czy były pieniądze w kinematografii, czy nie było... Zrobiliśmy na przykład „Dzień świra” — niedrogi film. Jeszcze się nie zwrócił, ale przyniesie zysk. Rzeczywiście wielkie pieniądze, które zarobiliśmy na „Kilerach” ciągle pracują. Oczywiście nie mamy środków na takie produkcje jak „Titanic”...

I raczej mieć nie będziecie.

— Mówię akurat o naszym przedsiębiorstwie — ma się zdrowo! A reszta? Są spekulanci, którzy chcą zawsze i coraz więcej zarabiać. Ja taki nie jestem. Kiedyś byłem hazardzistą. Jak dwadzieścia parę lat temu pierwszy raz pojechałem do Cannes, poszedłem do kasyna i zagrałem w black jacka. Obok mnie Japończycy obstawiali po 10 tys. USD, ja – po 20 USD. Wygrałem jakieś 500 dolarów. Dla mnie wtedy — wielką sumę! Następnego dnia wszystko przegrałem. No i oduczyłem się myśleć, że za każdym razem trzeba wygrywać.

To co jest najważniejsze?

— Żeby politycy zaczęli potrzebować kultury! Bo oni jej na razie potrzebują tylko po to, by od czasu do czasu rzucić ładnym słówkiem. Ale nie chodzą do kina, nie chodzą do teatru. Posłowie z komisji kultury w ogóle nie wiedzą, co się dzieje. Nie mają czasu...

Na kulturę?

— Tak. Pokazać się w telewizji! To dla nich najważniejsze! Do „Kropki nad i”, „Politycznego graffiti”, do „Monitora” ich biorą. Te programy tworzą ich abstrakcyjny, polityczny wizerunek oderwany od rzeczywistości, którą oni właśnie kreują! Tak uzyskują jakąś tożsamość i elektorat wie, na kogo głosuje w wyborach. A my nie mamy żadnej siły przebicia.

To może by ich do filmów zacząć brać? Obsadzać główne role politykami...

— Już proponowałem. Tylko nie ma za bardzo jak. Bo do czego? Do „Starej baśni”? Taki Olechowski to przecież wykapany woj Chrobrego! Ha, ha, ha... Ale na tym polu właśnie przegrywamy z telewizją. I to też jest korupcja! Tyle że nie pieniądze są w to wmieszane, a taki towar jak kreowanie wizerunku polityka. Widzi Pan, jak Rokita wyszedł na komisji? Teraz na pewno wygra każde wybory, a przecież wcześniej na prezydenta Krakowa — przegrał. Im wszystkim tylko na tym zależy! A kulturę mają gdzieś! Wszystko mają gdzieś — poza tym, by ich jeszcze raz wybrali. Przecież to banda nierobów, proszę Pana! O niskim ilorazie inteligencji!

Cały paradoks polega na tym, że wszyscy o tym wiedzą i tolerują.

— Tak jest niestety na całym świecie. Tyle, że są kraje, gdzie mechanizmy demokratyczne wykształciły się w o wiele większym stopniu niż u nas. Politycy na dużo mniej mogą sobie pozwolić, na kulturę wydaje się więcej. Może przez Unię u nas będzie podobnie... Już nie mówię o Francji, czy Hiszpanii, gdzie nakłady na kinematografię narodową są olbrzymie (100 mln euro rocznie). Myślę choćby o Danii — małym kraiku — gdzie na kino wydaje się 50 mln euro...

Z budżetu państwa?

— Tak. W Danii chyba tylko z budżetu. W innych krajach — różnie. W Anglii — z loterii narodowej. We Francji — wiadomo, różne źródła. W Hiszpanii przyjęto model francuski.

Chodzi o pieniądze z regulacji ustawowych?

— Struktura finansowania jest tam tak czy inaczej prawnie usankcjonowana. U nas jeszcze nie. Do tego musimy mieć zagwarantowane na kinematografię około 30 mln EUR rocznie, bo inaczej nie damy rady...

Tak jak wciąż nie dajemy.

— Ale teraz jeszcze nie jesteśmy w Unii. Kiedy wejdziemy, to przecież niektóre ceny pójdą w górę. Konkurencja się zrobi większa. A subsydium dla produkcji filmowej wynosi u nas poniżej 20 proc... W wypadku „Pana Tadeusza” — 9 proc., przy „Ogniem i mieczem” — 3 proc.! W wypadku niskobudżetowego filmu powiedzmy — 20 czy 19 proc. Ale nigdy więcej niż jedną piątą kosztów! Taka reguła. A przecież z produkcji filmowej do Skarbu Państwa trafia dużo więcej pieniędzy od tych wyłożonych z kasy budżetu. Te 20 proc. zwykle zwraca się państwu pięciokrotnie. Film daje przecież miejsca pracy ludziom, przynosi jakiś efekt ekonomiczny, jako towar ciągle krąży po rynku — i na siebie zarabia. Skarb Państwa ma z niego złotówki już w fazie produkcji. Dlatego nie ma sensu mówić: „za nasze pieniądze robicie do dupy filmy!”. Bo jeśli film zły, to inni tracą. Skarb Państwa zawsze swoje odzyska — z nawiązką. Po wielu, wielu latach udało nam się to wytłumaczyć Balcerowiczowi. Był bardzo zdziwiony, że na tym to polega...

Kto mu to tłumaczył?

— No ja i Wajda.

Kiedy?

— 3 miesiące przed wyjściem Unii Wolności z rządu Buzka. Kiedy już Balcerowicz nas wysłuchał, to mówił: „Tak rozumiem, oczywiście...”. Przedtem po prostu się tym nie zajmował, bo co to za problem dla wicepremiera? Żaden! Ale jak już znalazł chwilę, by się nad tym zastanowić, to zaczął wysłać do nas swoich konsultantów i ruszyliśmy z pracami. Ale co z tego? Wyszli z rządu — i koniec! Skończyła się rozmowa...

Chyba zawsze tak było... Pamiętam, że jak powstawał jakiś projekt ustawy o kinematografii, to akurat kończyła się kadencja Sejmu, potem zaczynał się nowy i posłowie nie mieli czasu, przeciągali prace. A ta obecna, nowa ustawa? Ponoć tegoroczny festiwal w Gdyni stanie pod jej znakiem? Zna ją Pan?

— Znam! Brałem udział w pracach nad nią. Dawno poszła do uzgodnień międzyresortowych. Wierzę, że ten proces się zakończy.

Że już będzie we wrześniu uchwalona?

— Gotowa, poprawiona. I nie będzie nad czym dyskutować.

Ale może będzie pretekstem do poprawienia humorów wiecznie obrażonym filmowcom?

— To na pewno. Powstanie w końcu struktura, która będzie organizowała krajową produkcję filmową, która będzie miała dodatkowe źródła finansowania nie tylko z budżetu. Czyli z kin, od dystrybutorów, od telewizji, jakieś pieniądze z totolotka będą. To bardzo ważne, bo już za rok będziemy w Europie. Staniemy się częścią europejskiego przemysłu audiowizualnego, co do którego Europa ma swoją własną politykę — roztacza nad nim opiekę i stara się oprzeć hegemonii amerykańskiej i promować kino europejskie. Żeby i nas również ta pomoc dotyczyła, musimy mieć opiekę narodową na poziomie, który pozwoli nam produkować filmy i nie będzie dyskryminował w stosunku do innych państw europejskich.

I to ma zapewnić nowa ustawa?

— Ma przede wszystkim wprowadzić większe dofinansowanie ze strony państwa.

Czyli model francuski?

— Model francuski — z tym, że nie aż tak rozpasany finansowo. Jeżeli we Francji z biletów kinowych na fundusz kinematografii idzie 11,5 proc., to u nas będzie tylko 2 proc. U nich 8 proc. z dystrybucji kaset video i DVD, u nas — ma być 3 proc. Poza tym we Francji telewizja ma zdrowy stosunek do produkcji filmowej. 40 proc. pieniędzy inwestowanych w filmy pochodzi z telewizji. Bo to kraj, który dba o tożsamość narodową, kulturę, tradycje. Francuzi jeżdżą francuskimi samochodami, jedzą francuskie sery, piją francuskie wina i chodzą do kina na francuskie filmy. Przeciętny Francuz bywa w kinie średnio 3,5 razy w roku. A Polak? Pół raza!

Co z kiniarzami? Dalej tajemnicą poliszynela będzie, że w polskich kinach zaniża się frekwencję, aby jak najwięcej po cichu schować do kieszeni?

— Mam nadzieję, że nie! Ponieważ do kin będzie wprowadzony VAT i kasy fiskalne, takie oszustwa nie będą możliwe.

A dystrybutorzy?

— A dystrybutorzy? Zawsze mają się nieźle. Jak coś inwestują w film, to pierwsi sobie odbierają zyski...