Z chwilą przystąpienia do strefy euro zacznie się u nas drożyzna. Takie obawy żywi 44 proc. naszych rodaków, według badań przeprowadzonych na zlecenie Komisji Europejskiej. Tymczasem Narodowy Bank Polski uspokaja: znaczących podwyżek nie będzie. Jak pokazuje przedstawiony w lutym przez NBP raport o korzyściach i kosztach wprowadzenia euro w Polsce, w najgorszym razie ceny mogą pójść w górę o 2,5 proc.
W państwach, które przyjmowały wspólną walutę siedem lat temu, średni wzrost cen osiągnął tylko 0,12-0,29 proc. Czy jest szansa, że uplasujemy się w pobliżu tych wartości? Zdaniem Pawła Cymcyka, analityka AZ Finanse, jest to wariant nazbyt optymistyczny. Przynajmniej w obecnej sytuacji makroekonomicznej. Ekspert wskazuje, że w 2002 r. zaczynał się w UE boom gospodarczy. Ludzie zarabiali coraz więcej, zatem prawie nie odczuli minimalnych podwyżek w sklepach. Cenowy szok —twierdzi — stał się dopiero udziałem Słowaków, którzy do Eurolandu dołączyli z początkiem bieżącego roku.
— Zmiana waluty nastąpiła w najgorszym momencie, gdy kurs słowackiej korony był nader niekorzystny wobec euro —mówi Paweł Cymcyk.
Słowacki eksperyment
Casus naszych południowych sąsiadów to — według analityka firmy AZ Finanse —przestroga dla tych, którzy zbyt entuzjastycznie podchodzą do wspólnej waluty. Ale z drugiej strony, czy nie za wcześnie na stwierdzenie, że Bratysława zafundowała sobie inflację, wprowadzając trzy miesiące temu euro? Prof. Piotr Dominiak z Katedry Nauk Ekonomicznych Politechniki Gdańskiej uważa, że dwanaście tygodni to zbyt krótki okres, by wydawać tak kategoryczne sądy.
— Wiele wody w Dunaju musi upłynąć, zanim z całą stanowczością będzie można powiedzieć, że słowacki eksperyment ze wspólną walutą jak dotąd się nie udaje — utrzymuje prof. Dominiak.
Ekonomista w każdym razie nie wierzy, że euro jest jedynym "sprawcą" inflacji. Z podobnym sceptycyzmem odnosi się do poglądu o tzw. transmisji cen z krajów droższych do tańszych (np. z Niemiec do Polski). Jak zaznacza, wszelkie dotychczasowe badania i obserwacje tego nie potwierdzają. Według niego grozi nam raczej to, że część rodzimych handlowców wykorzysta zmianę waluty do nieuczciwego podnoszenia zysków.
— Spekulantów nigdzie nie brakuje. Dlatego ze wszech miar pożądane jest to, co zrobili Słowacy. A więc powszechny monitoring cen — przekonuje Piotr Dominiak.
Rynek da sobie radę
Także dla Marka Zubera, głównego ekonomisty Dexus Partners, Słowacja jest raczej wzorem niż źródłem obaw. Za mocno przesadzone uważa informacje o znaczącym wzroście cen w tym kraju. Dlaczego zatem jego obywatele chętnie robią zakupy w Polsce?
— Słowacy wprawdzie oblegają nasze sklepy, ale bynajmniej nie dlatego, że zapanowała u nich drożyzna. Powodem jest spadek wartości złotego — tłumaczy ekspert.
Podoba mu się to, że już od sierpnia zeszłego roku nasi południowi sąsiedzi umieszczali przy towarach podwójne ceny, w walucie krajowej i unijnej (zgodnie z rekomendacją Komisji Europejskiej).
— Dzięki temu zdążyli się oswoić z euro i nie tak łatwo da się ich dziś oszukać, podając nowe ceny produktów i usług w euro — wyjaśnia Marek Zuber.
Takie rozwiązanie należałoby — jego zdaniem — wprowadzić też w Polsce. Inną rzeczą godną skopiowania jest według niego wspomniany monitoring cen.
— Taką kontrolę powinny przeprowadzać trzy niezależne ośrodki: rządu, Głównego Urzędu Statystycznego i banku centralnego — sugeruje Zuber.
Ale najlepszą metodą na spekulantów jest — jak twierdzi — postawienie na wolny rynek. Czyli? Danie swobody przedsiębiorcom, np. przez ograniczenie liczby koncesji i licencji.
— Nic tak nie hamuje wzrostu cen jak zdrowa, nieskrępowana konkurencja — zauważa przedstawiciel Dexus Partners.