Premier Donald Tusk długo i ciężko przeżywał traktatowe wyodrębnienie się siedemnastki Eurolandu spośród wszystkich państw członkowskich Unii Europejskiej (obecnie 27, a od przyszłego roku 28). Podział wspólnoty na może nie dwie prędkości, lecz dwie kategorie stał się faktem i z każdym szczytem Rady Europejskiej będzie się pogłębiał. Notabene my trafiamy na euro w oficjalnym obiegu dosłownie za progiem. Już nie tylko na mostach przez Odrę i Nysę, wystarczy ze szczytu Rysów zejść parę kroków do słowackiej chaty na przełęczy pod Váhą i za herbatę z rumem płacimy w „jurkach”.
Wyniki badań opinii społecznej dowodzą jednak, że Polacy absolutnie nie łakną wspólnej waluty. W okresie minionych dwóch lat akceptacja dla euro systematycznie zjeżdża w dół. Według najświeższych danych 58 proc. respondentów uważa, że przyjęcie euro będzie czymś złym, 22 proc. postrzega to neutralnie, a tylko 12 proc. widzi dobro. Przyczyna przesunięcia się opinii w stosunku do pierwszych lat członkostwa Polski w UE jest oczywista — na plan pierwszy wysunęła się zbiorowa obawa o pogorszenie się sytuacji ekonomicznej gospodarstw domowych. Znacznie dalej lokuje się tak rozpalający polityków wątek utraty, razem z pozbyciem się złotego, tożsamości narodowej.
Większość społeczeństwa widzi wprowadzenie euro najwcześniej w roku 2015, albo jeszcze później. Tak daleko odsuwa się perspektywa zneutralizowania kryzysu. Ech, łza się w oku kręci na wspomnienie deklaracji Donalda Tuska z Forum Ekonomicznego w Krynicy-Zdroju w roku 2008, że w Eurolandzie znajdziemy się już w… 2011. Fakt, dosłownie trzy dni po zakończeniu wspomnianej imprezy upadł bank Lehman Brothers i świat finansów się wywrócił — niemniej tamta deklaracja wyśrubowała krajowy rekord chciejstwa nieopartego na realiach.