Korupcja w budownictwie istnieje — to wszystko, co oficjalnie można usłyszeć od przedstawicieli branży w Polsce. Oczywiście można dowiedzieć się dużo więcej, ale anonimowo. Wyłania się wtedy obraz branży tak przeżartej łapówkarstwem, że większość graczy uważa ten proceder za jedną z naturalnych zasad funkcjonowania na rynku.
Korupcja jest jedną z największych barier na drodze rozwoju budownictwa w Polsce. W raporcie o korupcji z 1999 r. Bank Światowy dużo uwagi poświęcił temu zjawisku, alarmując o katastrofalnej sytuacji w dziedzinie zamówień publicznych, gdzie około 70 proc. transakcji stanowiły kontrakty budowlane. Od tamtego czasu minęły 4 lata i... jest coraz gorzej.
— Korupcja przekroczyła wszelkie dopuszczalne normy. Nie chcemy wypowiadać się na ten temat, bo po takiej wypowiedzi nie dostalibyśmy żadnego kontraktu. W efekcie trzeba byłoby zamknąć firmę. Współczuję, że pracujecie nad takim tekstem, ale prawda jest taka, że nic nie osiągniecie. Nikt na temat korupcji w budownictwie się nie wypowie. Porozmawiam o tym oczywiście z prezesem. Do usłyszenia w czwartek — powiedział rzecznik giełdowej spółki budowlanej.
Niestety, w czwartek się nie odezwał. Nie należał do wyjątków. Tak reagowała na nasze pytania o korupcję zdecydowana większość firm z polskiej branży budowlanej.
— To trudny rynek i aby się na nim utrzymać, firmy stosują różnego rodzaju zabiegi. Nie jest tajemnicą, że dobry kontrakt obłożony jest z reguły około 10-proc. stawką, która trafia do kieszeni zleceniodawcy. Nie ma znaczenia, że ogłaszane są przetargi. Przetarg zawsze można unieważnić albo utajnić, co pomaga w wyborze zaprzyjaźnionej firmy wykonawczej — mówi przedstawiciel stołecznej firmy budowlano-deweloperskiej.
Jak szacują inwestorzy, łapówki w tym sektorze osiągają już poziom 20 proc. kosztów inwestycji. Przedsiębiorcy przyznają, że na rynku funkcjonują cenniki i wtajemniczeni wiedzą, ile trzeba płacić urzędnikom decydującym o tym, kto wygra przetarg. Wszystko zależy od wielkości kontraktu i tzw. indywidualnego podejścia. Barbara Blida, poseł i szefowa Izby Budownictwa z Katowic, mówi, że tak naprawdę wysokość stawek jest ustalana przez firmy, a nie urzędników.
— Im większy kontrakt, tym wyższe stawki łapówek. Jest jednak pewien poziom, który firma może zaproponować. To poziom zdrowego rozsądku, bo przecież łapówka nie może przewyższać zarobku na kontrakcie. Musi pozostać zysk na odtworzenie parku maszynowego, na zapłacenie pensji pracownikom — mówi Barbara Blida.
Od razu jednak dodaje, że w budowlance najbardziej istotna nie jest wysokość łapówki.
— Nie wystarczy mieć pieniądze na łapówkę, trzeba przede wszystkim wiedzieć, komu ją dać — podkreśla Barbara Blida.
— Aby wejść z inwestycją, trzeba mieć duże koneksje. Tu już rzeczywiście nie wystarczają same pieniądze. Potrzebne są jeszcze polityczne układy — potwierdza prezes firmy deweloperskiej, chcący zachować anonimowość.
W branży coraz częściej dochodzi jednak do przekraczania granic zdrowego rozsądku, o których mówi Barbara Blida. Znane są przypadki, kiedy uczestnicy przetargu dążą do zwycięstwa po trupach, proponując stawki, które nie zapewniają im zysku — chcą tylko wyjść na zero. Zdaniem Barbary Blidy, takie sytuacje wynikają z faktu, że uzyskanie zamówienia przy obecnej mizerii na rynku jest decyzją o życiu lub śmierci firmy i dlatego są one skłonne do wręczania łapówek.
— Nie zapłaciliby panowie? Ja bym zapłaciła. Czy jako prezes firmy budowlanej, której istnienie uzależnione byłoby od takiego zamówienia, miałabym inne wyjście? Niestety, nie. Oczywiście w tej chwili teoretyzuję, bo mam to szczęście, że pracuję w prywatnej firmie, u prywatnego przedsiębiorcy. Nie mamy styczności z zamówieniami publicznymi. Gdybym była prezesem firmy, której byt uzależniony jest od tego, czy dostanie zlecenie, to zrobiłabym wszystko, aby je dostać. Jeżeli warunkiem byłoby wręczenie łapówki, to bym ją dała — mówi Barbara Blida.
— W tej chwili każdy kontrakt, przetarg budowlany to dla przeciętnej polskiej firmy walka o przetrwanie. W naszej branży już od dawna nie ma spółek, które nie uczestniczą w korumpowaniu urzędników. Jak się daje łapówki? Komu? W jakiej formie? Na te pytania można odpowiedzieć jednym stwierdzeniem: wszystkie chwyty dozwolone — komentuje prezes jednej z większych polskich spółek budowlanych.
Zdecydowana większość specjalistów polskiej branży budowlanej potwierdza diagnozę Banku Światowego z 1999 r., że jednym z głównych motorów napędzających korupcję w ich środowisku są wciąż mgliste zasady przetargowe w sektorze zamówień publicznych. Ością w gardle budowlańców jest zaś ustawa o zamówieniach publicznych.
— Próbowaliśmy zmienić tę ustawę w poprzedniej kadencji Sejmu. Gdy już byliśmy przy przepisach końcowych, projekt wycofano. W dużej mierze była to zasługa Mariana Lemke, ówczesnego prezesa Urzędu Zamówień Publicznych. Straciliśmy praktycznie dwa lata. Gdybyśmy skończyli prace nad ustawą, mogłaby wejść w życie 1 stycznia 2002 r. Niestety, tak się nie stało. Obecny rząd nie przedstawił jeszcze projektu nowej ustawy, więc z dnia na dzień maleją szanse, aby ta patologiczna sytuacja znikła — mówi Barbara Blida.
Nie wszyscy jednak obarczają winą ustawę o zamówieniach publicznych. Zdaniem Janusza Zaleskiego, prezesa Krajowego Związku Pracodawców Budownictwa, gdyby jej zapisy były przestrzegane, nie byłoby problemu korupcji.
— Przede wszystkim musi ustabilizować się sytuacja na rynku. Firmy muszą z czegoś żyć. Rynek jest głodny, zleceń nie ma, i to właśnie rodzi patologie — mówi Janusz Zaleski.