Mamy całkiem niezłe skupienie

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2014-07-02 00:00

Spokojny w sumie przebieg inauguracyjnej sesji Parlamentu Europejskiego (PE) w Strasburgu kontrastuje z aurą majowych wyborów

Wyborów, które nie tylko w Polsce przebiegały w atmosferze nerwówki zdecydowanie przewyższającej realną wartość tego głosowania dla przyszłości wspólnoty. PE odróżnia się od wszelkich parlamentów krajowych przede wszystkim okolicznością, że nie istnieje w nim podział na stronę rządową i opozycję.

Fot. Bloomberg
Fot. Bloomberg
None
None

W żadnym parlamencie krajowym jest niemożliwy również tak aksamitny podział władzy. Prezydium PE wybrane zostało na 2,5 roku, do grudnia 2016, a w styczniu 2017 nastąpi nowe rozdanie na drugą połowę kadencji. Dlatego reelekcja ostrego niemieckiego socjalisty Martina Schulza na stanowisko przewodniczącego była oczywistością. Od razu w pierwszej turze uzyskał 409 głosów, co w liczącym 751 miejsc PE daje mu pewną legitymację, choć bez przesady. Trzej pozostali rywale z małych grupek zebrali łącznie 203 glosy, aż 111 było nieważnych (głównie chadeckich), zaś 28 europosłów nie głosowało.

Dla pozycji Polski ważne jest, jak ostatecznie ułożyły się losy naszych 51 mandatów. Generalny wniosek jest optymistyczny — osiągnęliśmy skupienie większości z nich w trzech największych frakcjach. Europejska Partia Ludowa — Chrześcijańscy Demokraci (EPP), która wygrała wybory, zdobywając 221 miejsc, ma aż 5 z 14 wiceprzewodniczących. To jej szeregi zasiliło 19 delegatów PO oraz 4 z PSL. Nikt z Polaków nie wszedł jednak z chadeckiej puli do prezydium PE, widocznie zaufanie wyczerpał w poprzedniej kadencji Jacek Protasiewicz, bohater słynnej pyskówki na lotnisku. Na osłodę jednak pokierujemy w imieniu EPP trzema komisjami. Postępowy Sojusz Socjalistów i Demokratów (S&D) ma 191 mandatów, w tym 5 polskich z SLD-UP. Oprócz przewodniczącego PE socjaliści mają 3 wiceprzewodniczących. Do ważnego administracyjnego stanowiska kwestora ponownie aspiruje Bogusław Liberadzki, który w wewnętrznej rozgrywce pokonał Lidię Geringer de Oedenberg, co zaowocowało zdradzeniem przez obrażoną posłankę partii (dlatego liczba 191 realnie topnieje do 190). Na trzecim miejscu liczebnie znaleźli się niespodziewanie Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy (ECR) z 70 mandatami, w tym 19 reprezentantami PiS, którzy tylko o mandat ustępują torysom Davida Camerona. Na przynależny tej frakcji fotel wiceprzewodniczącego PE wskoczył Ryszard Czarnecki. Pozycja ECR to naprawdę niespodzianka i sukces, ponieważ na czwarte miejsce zepchnięci zostali wieczni brązowi medaliści — Porozumienie Liberałów i Demokratów na rzecz Europy (ALDE), które zebrało tylko 67 mandatów. W nim Polaków nie ma, podobnie jak w trzech innych grupach: Konfederacyjnej Lewicy Europejskiej/Nordyckiej, Zielonych/Wolnym Sojuszu Europejskim oraz Europie Wolności i Demokracji.

Europosłowie niezrzeszeni w liczbie 52 od samego początku są materiałem politycznie odpadowym. Nie mają jakiegokolwiek wpływu na cokolwiek, mogą co najwyżej pokrzyczeć na sali plenarnej. W tej kategorii wylądowali m.in. francuscy narodowcy, czyli Marine Le Pen i jej ojciec Jean-Marie, oraz nasze 4 mandaty Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego. W realiach decyzyjnych PE mamy zatem nie 51, lecz tylko 47 mandatów…