Mogliby patrzeć w przyszłość i wyznaczać strategiczne kierunki, ale zajmują się głównie przyklepywaniem papierków. Zdarzają się wśród nich kompetentni i rzutcy eksperci z szerokim spojrzeniem na biznes i świetnymi kontaktami, ale pełno jest figurantów lub braci, sióstr, żon czy ojców członków zarządu. Tak wyglądają rady nadzorcze na warszawskiej giełdzie oczami... członków rad nadzorczych.

„Polska jest obciążona niestety przez rozumienie rady nadzorczej jako organu nadzorującego zapożyczone z tradycji niemieckiej. Anglosaska idea rady nadzorczej stanowiącej z zarządem jeden organ i wnoszącej znaczący wkład w rozwój i wartość firmy jest dosyć trudno zrozumiałą koncepcją w Polsce” — czytamy w raporcie „Rady nadzorcze.
Niewykorzystany potencjał?”, przygotowanym przez Centrum Rad Nadzorczych we współpracy z firmą doradczą Spencer Stuart. Raport powstał na podstawie rozmów z doświadczonymiczłonkami rad nadzorczych spółek z warszawskiej giełdy, przeprowadzonych przez naukowców z Uniwersytetu Warszawskiego, SGH i Akademii Leona Koźmińskiego. Było ich 21, z doświadczeniem w ponad 150 radach. I mają opinie bardzo krytyczne. „Rada nadzorcza zajmuje się przede wszystkim papierkami i klepaniem pewnych rzeczy. Zarząd zajmuje się w dużej mierze ogrywaniem rady i stara się odpowiednio scharakteryzować rzeczywistość na jej potrzeby, by uzyskać aprobatę dla swoich zamierzeń” — mówi jeden z członków rad, cytowany w raporcie.
Członkowie rad nadzorczych uważają, że ich potencjał mógłby być lepiej wykorzystywany nie tylko przy innym nastawieniu zarządu, ale również akcjonariuszy. W spółkach, gdzie jest jeden akcjonariusz dominujący, rady pełnią funkcję fasadową, w tych z rozproszonym akcjonariatem są natomiast niespójne, bo każdy chce wstawić „swojego człowieka”, zamiast stworzyć sprawną drużynę. Problemem są też nieadekwatne do doświadczenia wynagrodzenia i wynikający z najnowszej historii Polski brak specjalistów, chętnych do objęcia posady w radzie — zwłaszcza emerytowanych prezesów.