Wstrząsy na środowym otwarciu Wall Street uderzyły w aktywa ryzykowne po całej szerokości, skutkując konkursem na najlepsze wyjaśnienie zjawiska. Ale im więcej pojawia się teorii, tym większe szanse, że przyczyna tąpnięcia jest bardziej prozaiczna. Stabilizacja nastrojów po półgodzinnej huśtawce jest tego najlepszym dowodem.
Wczoraj zaraz po rozpoczęciu handlu kasowego na nowojorskiej giełdzie główne indeksy zaczęły nurkować, co zaraz rozlało się po wszystkich klasach aktywów. Na tamten moment jedyną informacją wartą uwagi były dane o inflacji z USA, które wypadły poniżej oczekiwań – w styczniu inflacja bazowa spowolniła do 1,4 proc. r/r z 1,6 proc., o 0,1 pkt proc. mniej niż prognozowano. Wstępnie dane odebrano jako pozytywne dla trendu reflacyjnego – bez przyspieszenia inflacji nie ma presji na Fed, by szybciej normalizował politykę pieniężną, więc słabość dolara z korzyścią dla aktywów ryzykownych może trwać. Ale gdy Wall Street na otwarciu zaczęło spadać, zaczęto „szyć” nowe wytłumaczenie – skoro ekspansja monetarna i fiskalna nie generują inflacji, to gospodarka jeszcze długo nie stanie na równe nogi. Celowo użyłem określenia „szyć”, ponieważ uważam taką hipotezę za mocno naciąganą i powstałą w wyniku konieczności znalezienia jakiegokolwiek uzasadnienia. Z drugiej strony chyba trzeba się cieszyć, że preteksty do korekty nie znajdują się poważniejsze. Osobiście jestem zdania, że przesz Wall Street przeszedł efekt kuli śnieżnej w związku z realizacją zysków po ostatnich wzrostach. Fakt, że handel szybko się ustabilizował, przemawia za tym, że powód musiał być bardziej techniczny niż fundamentalny. Nie bez znaczenia jest też zamknięcie na kilka dni głównych ośrodków finansowych w Azji z powodu świąt, przez co ewentualny rajd reflacyjny nie będzie miał punktu zaczepienia przez jedną trzecią doby. Naprawdę, czasami nie ma sensu szukać bardziej wymyślnych wytłumaczeń.