Pewnie narażę się wielu czytelnikom, ale trudno. Jestem zażenowany dyskusją, która toczy się wokół samorządowych fotoradarów.
Politycy denerwują się, że JST zrobiły sobie (a raczej kupiły) maszynki do zarabiania pieniędzy. A już czymś niewyobrażalnie strasznym stało się wynajmowanie przez samorządy prywatnych firm, by dokonywały pomiaru prędkości. Skandal? A może szukamy winnych nie tam, gdzie trzeba...Przecież na to wszystko jest jedna metoda. Do jej realizacji nasi politycy wcale nie są potrzebni (no chyba, że sami siedzą przy kierownicy). Wystarczy, że zdejmiemy nogę z gazu i będziemy jeździć z przepisową prędkością. Ale my - miłośnicy czterech kółek - chyba tego nie lubimy tego (politycy pewnie też)... I stąd takie larum. Zaszokowany byłem wypowiedzią burmistrza jednej z gmin, który pod wpływem lobby lokalnych kierowców zdecydował, że fotoradar będzie robił zdjęcia, gdy kierujący przekroczą dozwoloną prędkość o 30-40 km/h, a nie o... 20 km/h. Prawda jest jednak taka, że część winy ponoszą sami samorządowcy. Szybko do mediów przedostały się informacje o fotoradarach ukrytych w koszach na śmieci. To - używając języka młodzieżowego - przegięcie. Albo bardziej kulturalnie - gra nie fair. A to woda na młyn dla przeciwników obecnych rozwiązań.Samorządy ostatnio dostały kilka razy po głowie. Wraz z obniżką stawek PIT i zwiększeniem odpisów spadła wysokość ich wpływów. Teraz dojdzie podwyżka VAT, którego - bardzo często - końcowym płatnikiem jest JST. To niechże dorabiają się dzięki fotoradarom. Przecież przepisowy kierowca nie musi się mandatu bać.