Cytując klasyka: niczyje życie i mienie nie może być bezpieczne, gdy obraduje parlament. W tym przypadku nie chodzi jednak o możliwość dokręcenia śruby podatkowej, ale… o jej poluzowanie. To bowiem, co być może ucieszy jesienią Kowalskiego, może przyprawić o ból głowy lokalnych włodarzy. Chodzi o ewentualne korzystne dla pojedynczego obywatela zmiany w PIT! To wcale nie jest niemożliwe, biorąc pod uwagę to, że Bruksela zdjęła z Polski procedurę nadmiernego deficytu, a nasi politycy już biją się o miejsca w parlamencie w jesiennych wyborach.
Taki pitowy horror samorządy już raz przeżyły w 2008 r., gdy zniknęła trzecia stawka podatkowa i w gminnych kasach zrobiło się jakby puściej. Dla niezorientowanych — jednym z głównych źródeł dochodów samorządów jest odpis z PIT. W przypadku gmin to 37,6 proc. tego podatku, powiatów — 10,25 proc., a województw 1,6 proc. (resztę zabiera państwo). W sumie są to więc dziesiątki miliardów w samorządowych budżetach. Zapytałem znajomego skarbnika, jak ewentualne zwiększenie kwoty wolnej od podatku odbiłoby się na finansach jego gminy. Odpisał krótko: „Bardzo. Chyba że podniosą wysokość udziałów [samorządów — przyp. red.] w PIT. Na co raczej nie ma szans”. Cóż, trzeźwa ocena.
Z badania, jakie IQS przeprowadził niedawno dla „PB”, wynika jednak, że podniesienie kwoty wolnej od podatku wcale nie jest priorytetem Kowalskiego. Znacznie wyższe notowania mają pomysły zwiększenia płacy minimalnej i obniżki VAT. Ta druga możliwość byłaby chyba najbardziej korzystna dla samorządów. Żadnych odpisów z VAT nie mają, więc nic im nie ubędzie. Co więcej — to nie jest neutralny podatek dla władz komunalnych, bo zwykle stanowi dla nich koszt. Nawet zatem obniżka o 1 pkt proc. w kontekście kolejnej fali inwestycji współfinansowanych z programów w nowej perspektywie unijnych funduszy wydaje się kusząca.