Fidesz wsparty przez niewielką Chrześcijańsko-Demokratyczną Partię Ludową (KDNP) uzyskał aż 135 mandatów. Opozycja zjednoczona jak nigdy, od socjalistów po radykałów, obsadziła 56 miejsc, zaś 8 trafiło do ugrupowań marginalnych. Notabene Viktor Orbán zostanie premierem po raz… piąty, trzeba pamiętać że poza czterolatkami 2010-14, 2014-18 i 2018-22 zaliczył wcześniej premierostwo w kadencji 1998-2002, ale potem oddał na osiem lat stery państwa socjalistom. Czasu w opozycji jednak nie przespał, zbierał doświadczenia, a zwłaszcza kombinował, jak odzyskanej władzy już nigdy nie stracić. Polityczny paradoks polega na tym, że po opozycyjnej przerwie, czyli w 2010 r., to wcale nie Fidesz wygrał, lecz… przegrali skompromitowani socjaliści.
Po umocnieniu się Viktor Orbán okazał się mistrzem ugruntowywania władzy dosłownie za wszelką cenę. Zaczął naturalnie od przeforsowania w 2011 r. nowej konstytucji, w której pozbył się krępującej mu ręce jakiejś tam „republiki” i ustanowił po prostu Węgry. Notabene dysponując większością dwóch trzecich traktował autorską konstytucję niczym podnóżek, wprowadzając nowelizacje jeszcze bardziej uszczelniające jego model autorytarnej władzy. Uprawiał skuteczną żonglerkę mieszaną ordynacją wyborczą, konstruując okręgi jednomandatowe zgodnie z interesami elektoratu Fideszu. Dlatego w niedzielę ekipa, która zdobyła 54 proc. głosów – czyli faktycznie wygrała – obsadziła aż 68 proc. mandatów. Przy takiej ordynacji w samym dniu głosowania strona rządowa nie musiała już dosypywać głosów (chociaż wystąpiły nieprawidłowości w głosowaniu korespondencyjnym z zagranicy), dokonując machlojek arytmetycznych. Na dodatek Viktor Orbán wpadł na bardzo sprytny pomysł połączenia 3 kwietnia wyborów parlamentarnych z referendum w sprawie ochrony dzieci przed wrażymi ideologiami. Oba głosowania oczywiście rozliczano odrębnie, ale korelacja między nimi była oczywistością. Prowadzone przez Fidesz skutecznie od wielu lat zawłaszczanie węgierskich mediów przekreśliło już w blokach startowych szanse zjednoczonej opozycji, niezależnie od jej egzotyki programowej.

Nieprzewidzianym kalendarzowo, ale ważnym wątkiem wyborów stała się napaść Rosji na Ukrainę. Viktor Orbán od lat był/jest zdeklarowanym przyjacielem Władimira Putina. To jednak polityczna paranoja – uczestnik szczytów Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego i Rady Europejskiej, podpisujący się pod ich jednomyślnymi decyzjami, prowadził rozbieżną w stosunku do Zachodu politykę wobec satrapy z Kremla. Przyczyną pierwotną był oczywiście poziom uzależnienia Węgier od dostaw surowców energetycznych z Rosji. Ale rządy Putina stały się generalną busolą dla Orbána. Nic dziwnego, że po 24 lutego przyjął kurs na demonstracyjną neutralność wobec napastniczej wojny tuż za granicą. Zaś po niedzielnym zwycięstwie do politycznych wrogów oficjalnie zaliczył prezydenta Wołodymyra Zełenskiego. Nic dziwnego, że powyborcze gratulacje najszybciej otrzymał od Władimira Putina…