Po odlaniu wody suchego tyle, co nic

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2019-02-14 22:00

Warszawska konferencja ministerialna w sprawie budowania pokoju i bezpieczeństwa na Środkowym (w polskiej terminologii — Bliskim) Wschodzie nie ustanowiła rekordu rozwarcia nożyc między propagandowym zadęciem a miałkością efektów, ale znalazła się w czołówce takiej klasyfkacji.

Przy czym nie była jakimś wyjątkiem, systematycznie postępuje dewaluacja realnego wpływu najrozmaitszych zbiórek politycznych na rozwiązywanie problemów ludzkości. Powyższy tytuł jest najbardziej uczciwym komentarzem do dorobku warszawskiego szczytu, zestawionego z jego nazwą i założeniami. Ale pasuje do wielu innych eventów, wcale nie lepsza jest sprawność obrad stałych organów z rozbudowanymi aparatami — sesji Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych, posiedzeń Rady Bezpieczeństwa, szczytów Rady Europejskiej etc., etc. Obserwując wiele takich zbiórek z bliska zawsze miałem wrażenie, że dla ich uczestników absolutnie najważniejszą, wręcz strategiczną kwestią jest korzystne sprzedanie wizerunków na familijnym zdjęciu. Nie inaczej było w czwartek na PGE Narodowym, chociaż tym razem fotografia rzeczywiście miała posmak sensacyjny. Oto w jednym kadrze stanęli premier Benjamin Netanjahu oraz ministrowie kilku krajów arabskich, które istnienia państwa Izrael doktrynalnie nie uznają.

Podczas szczytu wykonano aż dwa zdjęcia familijne – to poprzedziło 13 lutego kolację na Zamku Królewskim.
Fot. Piotr Malecki

Szczyt w Warszawie przeszedł do historii jako kuriozalny organizacyjnie. Mimo prób zaklinania rzeczywistości, nikt z przedstawicieli tzw. dobrej zmiany nie przekonał polskiego społeczeństwa do idei, że tak egzotyczna tematycznie zbiórka w ogóle powinna odbyć się u nas. Jedynym wytłumaczeniem jest okoliczność, że Stany Zjednoczone pod przewodem Donalda Trumpa są wszędzie już tak skonfliktowane, że dosłownie na palcach ręki mogą zliczyć państwa, które na życzenie Wuja Sama bez szemrania zgodzą się na goszczenie amerykańskiego eventu. Z Polski poszedł sygnał: „Oczywiście, mamy takie obronne, sportowe zamczysko (przetarte szczytem NATO w 2016 r.), dajemy spanie i catering — przyjeżdżajcie!”. Paradoksalnie właśnie ta niecodzienność może okazać się najbardziej pożytecznym dla nas wizerunkowo dorobkiem szczytu — Warszawa dopisuje się do listy postrzeganych neutralnie stolic, do których wszyscy skonfliktowani są w stanie przyjechać. Przez lata taką rolę odgrywały m.in. Wiedeń, Helsinki, Reykjavik, Lublana.

Największą słabością merytoryczną była oczywiście nieobecność kilku najważniejszych aktorów bliskowschodniej sceny. Pomijając najbardziej nagłośniony wątek niezaproszenia Iranu, zwracam uwagę, że odmówiła uczestnictwa Palestyna. A przecież od pół wieku to właśnie konflikt izraelsko-palestyński jest najbardziej zapalnym punktem nie tylko regionu, lecz świata. Władze autonomii uznały warszawską konferencję ze względu na jej agendę za antypalestyński spisek. Już sama okoliczność, że mityczny plan pokojowy Donalda Trumpa przygotowuje jego zięć Jared Kushner jest absolutnie nie do przyjęcia dla Palestyńczyków — dlatego, że autor jest pochodzenia żydowskiego. Poza tym prezydent USA w oczach arabskich stracił moralne prawo do proponowania planu pokojowego z powodu przeniesienia ambasady amerykańskiej z Tel Awiwu do Jerozolimy — wbrew rezolucji ONZ oraz stanowisku nawet najbliższych sojuszników, m.in. Wielkiej Brytanii i Polski. Dlatego do oceny realności wejścia w życie utajnionego na razie planu Trumpa/ Kushnera tytuł tego komentarza również pasuje.