Polowanie na zaćmienia

Monika Niewinowska
opublikowano: 2003-03-14 00:00

„Puls Biznesu”: Zupełnie sam z małej, dwuosobowej firmy stworzył Pan wielki koncern.

Reinhold Würth: Mogłoby to zrobić zdecydowanie więcej osób, niż się przypuszcza.

- Ale to Panu się powiodło.

— Ciężka praca. Często siedem dni w tygodniu po kilkanaście godzin dziennie. Nie mogło też oczywiście zabraknąć dobrych pomysłów, kreatywności....

- A czas i miejsce, w jakim się Pan znalazł?

— Tak, to też miało znaczenie — wind of opportunity, jak mówią Amerykanie... Moim studentom zawsze powtarzam przykład zaćmienia słońca. Trzeba wówczas specjalnych okularów, które pozwalają obejrzeć to rzadkie zjawisko. Owe okulary można jednak sprzedać tylko przed zaćmieniem. I to właśnie ta okazja... Podobnie bywa w innych dziedzinach biznesu. Cały czas pojawiają się jakieś zaćmienia.

- Nawet dziś, kiedy gospodarka cierpi raczej na przesyt niż niedobory?

— Rzecz jasna! Cała nowoczesna ekonomia pozostaje pełna wyzwań.

- Wielu ludzi po tylu latach pracy w poczuciu sukcesu oddaje się odpoczynkowi, zajmuje się hobby. Pan ciągle pozostaje bardzo aktywnyw biznesie. Czy nigdy nie pomyślał Pan, że pora oddać pole innym?

— Chciałbym wreszcie trochę odpocząć. Ale... Wie pani, człowiek wpada w pułapkę. Stworzyłem koncern o światowym zasięgu. Zatrudniamy 40 tys. osób. Czuje się za to wszystko po prostu odpowiedzialny. No i naturalnie zależy mi też na samym przedsiębiorstwie. Nie umiem go spuścić z oka. Cały czas obserwuję, co się dzieje. Nawet z mojej, nieco zdystansowanej w tej chwili pozycji, staram się działać tak, by wszystko szło właściwym torem.

- Kiedyś będzie Pan jednak musiał oddać władzę. Komu?

— W tej chwili zarząd składa się w znacznej części z osób spoza rodziny. Cały czas współpracują jednak ze mną moja córka Bettina i jej mąż Markus. Są bardzo aktywni. Bettina zasiada już w najwyższych gremiach zarządu.

- Zasiada już... czyli zaczynała niżej?

— Przeszła właściwie wszystkie szczeble kariery. Rozpoczynała pracę jeszcze jako uczennica. Nie było jej łatwo, bo traktowano ją trochę jak szpiega, który będzie skarżył tatusiowi. Ale szybko pokazała, że jest inaczej. Myślę, że droga Bettiny byłaby łatwiejsza, gdyby nie łączyły jej ze mną więzy rodzinne. Proszę mi wierzyć: nigdy niczego jej nie ułatwiałem. Zdobyła sobie szacunek i zaufanie zespołu dzięki trafnym pomysłom i rzetelnej pracy. No i sama nauczyła się szacunku dla obecnych podwładnych.

- To znaczy, że firma pozostanie w rękach rodziny?

— Nigdy nie można mówić nigdy. Kto wie, może za dwadzieścia lat Würth znajdzie się na giełdzie? Mamy zyski, bardzo dobry rating, sporządzony przez firmę Standards & Poors: zyskaliśmy w nim notę A Stable. Najwyższą. Wspominałem o tym na ostatnim spotkaniu z polskim zarządem. Trzeba podkreślić, że takie koncerny motoryzacyjne, jak General Motors, Ford, DaimlerChrysler, mają tylko potrójne B. Nasze długi zostały zatem ocenione jako bardziej bezpieczne niż tych wielkich koncernów... Mamy w tej chwili 42-44 proc. udziału kapitału własnego. Bardzo dobry poziom, jak na tak dużą firmę.

- Jest Pan także pracownikiem naukowym, kolekcjonerem dzieł sztuki, współzałożycielem fundacji Würtha i Roberta Boscha?

— Mój stosunek do sztuki można określić jako alter ego. Czas, który spędzam z artystami, czy to w galeriach, czy w ich pracowniach, jest dla mnie wyprawą w inny świat. W moim zawodzie muszę być bardzo precyzyjny, zdyscyplinowany, a tam — wypoczywam. W świecie sztuki myśli się zupełnie innymi kategoriami: pieniądze, obowiązki — to akurat nie jest aż tak istotne.

- Ale żeby przeżywać to wszystko, nie musi Pan przecież tworzyć galerii, organizować wystaw...

— Ale moje zainteresowanie sztuką ma też inny wymiar, powiązany z promocją firmy. Wracam właśnie z Bazylei.Tam Würth Szwajcaria otworzył właśnie budynek, należący do zakładu. I — jako swego rodzaju aneks — dobudowano pomieszczenie, pełniące rolę galerii sztuki. To właśnie przykład, w jaki sposób łączymy sztukę z interesami. Do takiej galerii przychodzą ludzie, zainteresowani sztuką, jednocześnie poszerza się grono osób znających naszą firmę. To odbicie public relations.

- I to się sprawdza?

— Mamy bardzo dobre efekty.

- Niedawno udostępnił Pan obrazy ze swej kolekcji Muzeum Narodowemu w Krakowie. Organizuje Pan takie akcje częściej, w różnych miejscach, czy to jednorazowe przedsięwzięcie?

— Prócz Polaków widzieli je mieszkańcy Rosji, Korei, Tajwanu, Hongkongu. Co jakiś czas udostępniam zbiory galeriom w różnych częściach świata.

- Jako mecenas sztuki czy biznesmen?

— I ta działalność ma również podwójny wymiar. Trzeba otwarcie powiedzieć, że w 60 proc. to działanie z gatunku public relations, a 40 proc. — mecenat sztuki, własne zainteresowania i chęć wniesienia czegoś w kulturę europejską.

- A Pana działalność na uniwersytecie w Tybindze oraz prowadzenie własnej akademii? Robi Pan to dla siebie, dla studentów, czy na przykład po to, by przechwycić najlepszy narybek?

— Nie, nie... To oficjalne stanowisko profesorskie. Zarząd landu Badenia-Wirtembergia i władze uczelni zaproponowały mi stworzenie katedry przedsiębiorczości. Mam w tej chwili pięciu współpracowników naukowych, sekretariat. Jestem też promotorem. Ostatnio jeden z moich studentów zyskał maksymalny wynik na egzaminie końcowym. Byłem bardzo dumny.

- Kiedy znajduje Pan na to wszystko czas.

— Pracy na uniwersytecie poświęcam dwa dni w tygodniu. Zamierzam jednak zakończyć tę działalność wraz z końcem letniego semestru.

- A co sprowadziło Pana do Polski?

— Na świecie mamy 270 spółek. Czas wolny od zajęć na uczelni poświęcam z reguły na odwiedziny zagranicznych oddziałów. Staram się zawsze, aby podczas jednej wyprawy odwiedzać jak najwięcej miejsc. Pozwala mi to zorientować się w sytuacji poszczególnych cząstek firmy, w nastrojach, perspektywach rozwoju. Innym powodem takich wizyt pozostaje osobisty kontakt. Pozwala umocnić więzi, ale i respekt lokalnych zarządów.

- Jak Pan ocenia efekty wizyty w Polsce. Jest Pan zadowolony z oddziału?

— Jestem bardzo zadowolony z polskiego zarządu. Planujemy jeszcze spotkanie z większym gronem pracowników.

- Dokąd zmierza Pan tym razem?

— Na Daleki Wschód. Wczoraj przybyłem do Warszawy. Za dwa dni będę w Moskwie — odwiedzę Würth Rosja. Potem Chiny — Szanghaj, Wietnam, Kambodżę — i stamtąd do domu. Wizyty w zagranicznych oddziałach staram się zawsze łączyć z odrobiną leniuchowania i zwiedzania.