Filmy to nie tylko blichtr i gwiazdy na czerwonym dywanie, to żmudna, często nużąca, praca i mozolne zdobywanie finansowania.
W cieniu Hollywood
Polacy stosunkowo rzadko chodzą do kina, język polski nie jest specjalnie popularny na świecie, więc pieniędzy na robienie filmów jest mało. Kino polskie ogniskuje problemy kina europejskiego, znajdującego się w cieniu potężnej machiny filmowej Hollywood. Widzowie głosują nogami i wybierają filmy amerykańskie.
Fakt, że polskie filmy wybiera 30 proc. widzów, należy uznać za ogromny sukces branży. By radzić sobie z dominacją amerykańskiej kultury filmowej, kraje europejskie dotują rodzimą kinematografię. Podobnie jest w Polsce.
Filmowców ratuje Polski Instytut Sztuki Filmowej (PISF), którego powstanie dziesięć lat temu wzbudziło ogromne kontrowersje. Na filmy fabularne wydaje średnio 60-80 mln zł rocznie i finansuje połowę produkcji fabularnych w Polsce. „PISF dokłada do budżetu filmowego 39-49 proc. Oznacza to, że system produkcji filmowej właściwie uzależniony jest od PISF” — pisze Anna Wróblewska w książce „Rynek filmowy w Polsce”.
Średni budżet filmowy oscyluje wokół 4 mln zł — szacuje autorka. Nieliczne produkcje są droższe, a budżety niektórych są bardzo niskie — na poziomie 200 tys. zł. Dla porównania: najnowszy James Bond będzie kosztował 300 mln USD — to o 150 mln zł więcej, niż wydał PISF na finansowanie filmów przez dziewięć lat działalności.
Tęsknota za „Quo vadis”
Filmowców wspierają też regionalne fundusze filmowe, ale to zaledwie 2,5 proc. całości finansowania. Czasem do budżetu filmowego dołoży się dystrybutor, ale chętnych ubywa. Filmy są też finansowane przez stacje telewizyjne, które chcą wyróżnić się lokalnym kontentem spośród setek innych kanałów. TVP przeznacza ok. 10 mln zł rocznie na produkcję filmową, ale zdarzały się bardzo chude lata. Canal+ wycofał się z produkowania filmów.
Branży brakuje prywatnych mecenasów na miarę Kredyt Banku, który finansował największe polskie produkcje — w tym „Quo vadis” z budżetem 76 mln zł. Jednym z nielicznych sponsorów jest Orange, dla którego finansowanie filmów jest elementem budowania wizerunku.
— Inwestorzy niepubliczni niezwykle rzadko finansują produkcję filmów, bo nie ma zachęt, np. w postaci ulg podatkowych. Uzyskanie kredytu bankowego na sfinansowanie produkcji jest niemożliwe, gdyż dla banków własność intelektualna nie stanowi wymiernego zabezpieczenia, a branża filmowa jest postrzegana jako zbyt ryzykowna. Film potrzebuje dużych nakładów w krótkim czasie, a na zwrot z inwestycji trzeba czekać kilka lat. Dotacje z PISF, choć zwykle pokrywają tylko połowę budżetu, są jedynym pewnym źródłem finansowania produkcji filmowej — mówi Agnieszka Kurzydło, producentka m.in. „Baby Bluesa” czy „W imię...”.
Filmowanie za chlebem
Producenci coraz częściej szukają pieniędzy za granicą, angażując się w koprodukcjemiędzynarodowe. Oprócz prywatnych pieniędzy mogą liczyć na dofinansowanie z europejskiego funduszu Eurimages, wspierającego przemysł filmowy. W ostatnich dwóch latach PISF dofinansował ponad 30 filmów będących międzynarodowymi koprodukcjami (wśród nich animację i dokument).
W poprzednich latach powstawało rocznie 6-8 koprodukcji większościowych i 3-4 koprodukcje mniejszościowe z udziałem PISF. Sito ma wąskie oczka i finansowanie uzyskują projekty na wysokim poziomie artystycznym, z szansą na nagrody na międzynarodowych festiwalach. Chęć zdobycia pieniędzy za granicą wymusza bardziej uniwersalne podejście do tematyki filmu.
— Takie projekty powinny mieć reżysera z ciekawą wizją artystyczną i poruszać temat na pozór lokalny, ale uniwersalny i interesujący dla widza zagranicznego — mówi Robert Baliński z PISF.
Większość filmowców ma nadzieję, że branży uda się przekonać rząd do wprowadzenia ulg dla firm finansujących filmy. To powinno rozkręcić rodzimy przemysł filmowy, zwiększyć zaangażowanie inwestorów z kraju i zagranicy.