Zakończyła się pięcioletnia misja polskich żołnierzy w Iraku. Były uroczystości z udziałem premiera, ministra obrony i przedstawiciela prezydenta, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że wycofanie wojsk, chociaż nie zaskoczyło, odbyło się chyłkiem. Bez fanfar. Bez defilady zwycięstwa, może dlatego że trudno rozstrzygnąć, czy to była wygrana, czy przegrana wojna. Trudno mówić o spełnieniu celów irackiej misji, bo są one nie mniej mgliste niż pięć lat wcześniej. Z czym więc z tej wojny wracamy?
Wojna to zawsze sprawdzian dla państwa. Dla jego struktur i instytucji. Jak wypadła Polska? Kiepsko. Z misji w Iraku zadowolona mogłaby być armia, pod warunkiem że wyciągnie wnioski z doświadczeń tej misji. Bo w piaskach Iraku zdobyła bezcenną wiedzę — zdała sobie sprawę z własnych słabości — w uzbrojeniu, wyszkoleniu, logistyce. Jeżeli nie spocznie na laurach, może się okazać wielką wygraną tej misji. Może — zgodnie z założeniami obecnego ministra obrony — stać się w pełni profesjonalną strukturą. Ale do tego potrzeba nie tylko nowoczesnej broni, ale też nowoczesnej struktury zarządzania, by przy okazji zakończenia misji irackiej wspomnieć o opiece nad weteranami tej misji. Doniesienia prasowe wskazują, że dziś żołnierze, którzy zdolność do służby stracili w Iraku, często są pozostawieni sami sobie.
Gdy armia zdobywała doświadczenie, przedsiębiorcy karmili się złudzeniami. Na misji w Iraku niewiele wprawdzie stracili, ale wbrew nadmiernie rozbudzonym nadziejom nic nie zyskali. Marzenia o roponośnych piaskach nad Eufratem rozwiały się jak złoty sen już w pierwszym roku wojny. Można teraz ponarzekać, że nasi amerykańscy sojusznicy potraktowali nas po macoszemu, ale trzeba przyznać uczciwie — ani polskie firmy nie przejawiały determinacji (może z wyjątkiem Bumaru w początkowym okresie) w staraniach o irackie kontrakty, ani też popierający polski udział w tej misji politycy niewiele im te starania ułatwiali. Wszyscy zdawali się przyjąć postawę wyczekującą: skoro jesteśmy w Iraku, to czekamy na propozycje. A propozycje nie nadchodziły. 2,5 tysiąca polskich żołnierzy w bazie Babilon było nie najgorszym argumentem w rozmowach o polskim udziale w inwestycjach w tym kraju. Tyle że nic nie wskazuje na to, by takie rozmowy w ogóle prowadzono. W rezultacie do historii polskiego zaangażowania biznesowego w Iraku przejdzie jedynie porwanie, a następnie spektakularne uwolnienie (do dziś do obejrzenia na You Tube) pracownika wrocławskiej Jedynki.
Inwestycje w Iraku to wciąż jeszcze wyzwanie dla prawdziwych twardzieli. Ale wiele firm — także z krajów, które potępiały interwencję w Iraku — jakoś sobie w tych ekstremalnych warunkach radzi. Na pewno mają więcej pieniędzy na ochronę niż polskie przedsiębiorstwa. Może jednak cieszą się większym poparciem swoich rządów. Wojna w Iraku pokazała dobitnie, że w Polsce biznes i polityka to dwa odrębne światy, których nic nie łączy i nie ma mowy o żadnym współdziałaniu. Ta wojna podobnie jak obnażyła słabości armii, tak obnażyła inercję i niemrawość administracji rządowej i biznesu. Tyle że armia zaczęła wyciągać wnioski z tej misji. A politycy?
Adam Sofuł