— To moje nowe dziecko — „łódź chińska”, taki większy kajak dla każdego. Jedzie do Holandii — wyjaśnia Ryszard Seruga.
Na drzwiach samochodu lśni złota gwiazda szeryfa, a w niej „Ryszard Seruga — Sheriff” i zarys kajaka. W Chinach mówią o nim — cesarz kajaków, w Ameryce — kajakowy szeryf, w Europie — król kajaków. W Polsce — producent.
Nad Kanałem Żerańskim wszędzie mizeria, błoto, rdzawe barki i łodzie, które nigdzie już nie popłyną. Szarówka i badziewie. Ryszard Seruga chciał, by wyrosło tu centrum handlowo-wystawiennicze, które ożywiłoby Kanał Żerański. Wielkie plany przekreślił urzędnik.
Ale Seruga ani myśli stąd uciekać. Zamiast wielkiego centrum powstała mała firma Plastex Composite, produkująca najlepsze i najdroższe kajaki na świecie. Są jak bilet na podium — jeżeli ktoś chce zdobyć medal na olimpiadzie, przyjeżdża nad Kanał Żerański. Po kajak.
Prócz sanek
Ryszard Seruga to wielokrotny medalista mistrzostw świata w kajakarstwie górskim. Przygodę z tym sportem zaczął w nowosądeckim technikum elektrycznym pod koniec lat 60.
— Mieliśmy do wyboru trzy sekcje: boksu, saneczkową i kajaki górskie. Wybrałem sanki. Ale w lecie się nudziłem, więc chciałem jeszcze popływać. Już po pierwszych treningach wiedziałem, że przy kajakach pozostanę — wspomina Seruga.
Po roku przygotowań wreszcie pierwsze duże zawody. I klapa! To była chyba ogólnopolska spartakiada młodzieży.
— Płynąłem w kanadyjce z Janem Frączkiem. Jakieś dwie minuty po starcie fala od motorówki uderzyła w łódkę i obaj wpadliśmy do wody — wspomina Seruga.
Nie zraził się. Po trzech latach treningów pod okiem Antoniego Kurcza pojechał na olimpiadę w Monachium i — ku zaskoczeniu wszystkich — zajął 5 miejsce. Potem posypały się medale: brąz na mistrzostwach świata w Spittal (Austria) i Skopje, srebro w Wielkiej Brytanii, złoto w kanadyjskim Jonquierre.
Potem miała być olimpiada w Montrealu, ale nagle kajaki górskie skreślono z programu igrzysk. Wiele karier legło w gruzach — w tym Serugi, bo dla wyczynowca liczy się też motywacja. A trudno o lepszą niż olimpijskie podium.
Prezenciki
Ktoś, kto w 1983 roku zastanawiał się, co dalej robić w życiu, nie miał zbyt wielu możliwości: albo ciepła posada, albo prywatna inicjatywa. Serudze zaproponowano pracę w związku kajakarskim. Odmówił:
— Nie lubię układów, wolę jasne sytuacje.
Znajomi „kapitaliści” pokazali mu, jak można w socjalizmie zarabiać na swoim. Sprzedał mieszkanie, dołożył oszczędności i własnoręcznie zaczął robić kajaki w wynajętym domu w Markach.
— Kiepski pomysł z tymi Markami, bo — mieszkając na Ursynowie — musiałem wstawać o 4 rano, żeby tam być o godzinie 5 i zaczynać produkcję; bo potem trzeba było latać po urzędach i załatwiać setki spraw. Ale kto wtedy grymasił z lokalizacją! — wspomina Seruga.
W swojej firmie o wdzięcznej nazwie „Wytwarzanie produktów z tworzyw sztucznych” był szefem, konstruktorem, pracownikiem, sekretarką, kierowcą, księgowym i zaopatrzeniowcem. Dopóty siedział w warsztacie, dopóki nie skończył jednej łódki...
Żeby prowadzić własną firmę, trzeba było mieć papiery czeladnika i być członkiem cechu. Trwało i kosztowało. Potem zaczynał się „meksyk”.
Prywaciarz sam nie mógł nabyć surowców, bo fabrykom nie wolno było z nim handlować. Wszystko kupowało się przez spółdzielnię rzemieślniczą, której było się członkiem. Ale i tu też trzeba było mieć układy, by dostać tyle surowca, ile się potrzebowało, a nie jedną dziesiątą...
— Słowem: każdemu za wszystko trzeba było dawać w łapę. Na szczęście dawałem sobie radę. Panie z zaopatrzenia w mojej spółdzielni przekupywałem kawą, damską bielizną i koniakiem, przez co zawsze byłem pierwszy w rozdzielniku — mówi Seruga.
Za lodówki
Kajaki były dobre i okazały się nawet tak chodliwe, że pod jego blok na Ursynowie przyjeżdżali klienci, by kupić lub przynajmniej zamówić łódkę.
— Ludzie mieli pieniądze, lecz kluby nie zawsze. Dlatego zdarzało się, że płaciły tym, co akurat miały: zamrażarkami, telewizorami, dywanami — opowiada Seruga.
W 1984 roku przyszło zamówienie z Niemiec. Producent Lettmann Sport kupował kilkanaście kajaków slalomowych. Większych Seruga nie miałby ani gdzie zrobić, ani jak przewieźć. Były wystarczająco dobre, by co miesiąc zawozić do Niemiec kilkanaście sztuk.
— Dzisiaj pakuje się na tira — i wio! Wtedy wrzucałem na dach swojej Simki 1307 dziewięć kajaków i wiozłem je do Niemca — wspomina Ryszard Seruga.
Po dwóch latach zadzwonił Klaus Lettmann, właściciel firmy, i powiedział: „Richard, ty już przestań wozić te kajaki simką i przyjedź je robić u mnie”. Niemiec zaproponował Serudze stanowisko szefa produkcji w swej fabryce i kontrakt na 26 miesięcy. Seruga od zawsze marzył o własnej fabryczce, w której produkowałby najlepsze wyczynowe kajaki na świecie. Propozycja Lettmanna przybliżała go do spełnienia marzenia, dlatego nie zastanawiał się długo.
Stara simka raz jeszcze wyruszyła w drogę do Niemiec.
Plastex Composite
Kontrakt minął szybko. Niemcy zaproponowali kolejny angaż — na czas nieokreślony.
— Wtedy pojawił się ten Bryja... Niemiec polskiego pochodzenia. Bardzo go wkurzało, że ja jestem menedżerem, a on urzędnikiem. Robił wszystko, bym wrócił do kraju. Postawił na swoim — wspomina Seruga.
Po powrocie nie odpuścił: stworzył wytwórnię profesjonalnych kajaków dla wyczynowców. Z Marek przenosi się do Łomianek, a potem — nad Kanał Żerański.
— Początki Plastex Composite nie były różowe. Tak ładnie jak teraz jest tu od roku. Wcześniej było niewiele lepiej niż w Markach — właściciel wspomina początki firmy, którą prowadzi wraz z uroczą żoną Magdaleną.
Ruszył ostro — w roku 1994. Były „rzemieślnik” — jako jedyny na świecie — podpisał ze związkiem kajakowym w USA kontrakt na produkcję kajaków amerykańskich. W owym czasie były one najlepsze na świecie — zwłaszcza te od Van Dussena, bo nie z drewna, ale już z kompozytów. W cuglach najlepsze.
— Co się dziwić, skoro na badania naukowe wydawali 2 mln dolarów, a testy wykonywali w basenie Taylora, w którym trenowali astronauci NASA — dodaje Seruga.
I choć dzięki podpisanej umowie produkował najnowocześniejsze kajaki, sam wziął się za ich ulepszanie i modyfikację. Niekiedy wykorzystywał badania naukowe, niekiedy swój nos.
Opłaciło się. Na mistrzostwach świata w Meksyku w 1994 roku polscy kajakarze, pływający na nikomu wówczas nieznanych łódkach z Plastexu, praktycznie nie schodzili z podium. Meksykanie tak dobrze zapamiętali Mazurka Dąbrowskiego, że nucili go przy goleniu.
Rok później (mistrzostwa świata w Duisburgu) Piotr Markiewicz, brązowy medalista z Atlanty, wywalczył na kajaku Serugi aż dwa złote medale. Dwa kolejne lata znów przyniosły złote krążki.
Ale dopiero po olimpiadzie w Atlancie Seruga zrobił coś, co zadziwiło sportowy świat kajakarzy, a jemu przyniosło miano „króla kajaków”, bo zdystansował konkurencję, nawet duńską — Petera Sorensena i amerykańską. To była kanadyjka Starlight.
— Rzeczywiście zrobiła furorę, bo wcześniej od 30 lat nic w niej nie zmieniono, za to modyfikowano kajaki — wspomina Seruga.
Rewolucja! Seruga przekształcił wygląd kanadyjki. Nowa była węższa w dolnej części, a szersza w górnej — i dzięki temu stawiała w wodzie mniejszy opór. Dzięki odmienionym parametrom Starlight był dużo szybszy od tradycyjnych łódek.
— Kształt miała wielce dziwaczny. Kiedy w 1997 wystawiliśmy ją na zawody w Dartmouth, ludzie pukali się w czoło i żartobliwie pytali, czy robiliśmy testy na zatapialność. Zawodnik, który miał w niej płynąć, gdy ją zobaczył, po prostu się przestraszył — śmieje się Seruga.
W 1998 roku na mistrzostwach świata w finałach płynęły już tylko łódki Serugi. Ale promocja!
Złoto do złota
Odtąd każdy chce pływać na kajakach Serugi.
— Konstrukcje kanadyjki doprowadziliśmy do takiego momentu, że praktycznie nic się już nie da w niej zmienić na lepsze. Od 1998 nie zobaczy pan w wyścigach innej kanadyjki niż polska — z dumą mówi Seruga.
Na jego kajakach ścigają się reprezentanci Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Japonii, Izraela, Rosji i innych krajów. Bo to złote kajaki. Bo na nich zdobywa się medale. Zawodnicy startujący na sprzęcie z Warszawy zdobywają średnio 35-40 medali, na innych — 10-15. Podczas ostatnich igrzysk olimpijskich ponad połowę medali wywalczono właśnie na kajakach Serugi — 19 na 36 możliwych. W 2001 roku, na mistrzostwach świata w kajakarstwie klasycznym na poznańskiej Malcie, 36 medali na 81 zdobyli zawodnicy startujący na „plastexach”.
Plastex Composite stał się oficjalnym dostawcą sprzętu na największe międzynarodowe imprezy, w tym nawet na olimpiadę w Sydney. Wcześniej okazało się, że kajaki Serugi są już tak innowacyjne, że trzeba zmienić przepisy techniczne, by mogły wziąć udział w igrzyskach.
Dzisiaj Plastex Composite to nowoczesna fabryczka, która w niczym nie przypomina warsztatu w Markach. Pracuje w niej 30 osób, zazwyczaj związanych kiedyś z kajakarstwem górskim. Kajak robią od kilku do kilkunastu godzin.
— W Chinach już podrabiają moje kajaki, ale zajmuje im to 12 dni. A mnie — 12 godzin! — ujawnia Seruga.
Co jest wyzwaniem dla człowieka, który w swojej branży osiągnął już wszystko?
— W kanadyjkach rewolucja już się zakończyła. Teraz, bym nadal pozostał przewodnikiem stada tych, którzy robią kajaki, musi mnie być stać na dwu-, trzykrotnie większy wysiłek intelektualny i ekonomiczny niż resztę, korzystającą z mego „dodruku”. Muszę postawić na marketing. Inaczej szybko mnie dogonią — mówi Seruga, odruchowo gładząc kajakowy kadłub.
Dziesięć lat temu Seruga zaprosił na kolację Petera Sorensena, właściciela najstarszej na świecie wytwórni kajaków, na których startowała ówczesna śmietanka kajakarskiego światka. Zaproponował mu współpracę. Duńczyk odmówił, bo Seruga niewiele znaczył.
Teraz nie ma już Duńczyka. Jego firma robi głównie wiosła i drewniane kajaki. Seruga pamięta to jak dziś...