Nasz stary, dobry jazz świetnie sprzedaje się na Zachodzie. Podobno ma wyjątkowe brzmienie — zakurzone i zadymione. On tego nie wie, po prostu trąbi. I to jak!
„Puls Biznesu”: Ciągle Pan daje jazzu?
Tomasz Stańko: Taaa... Ciągle daję tego jazzu... Gram non stop! Chyba sobie zasłużyłem, by wciąż być na tej drodze...
- Jak Pan tak patrzy na młode pokolenie polskiego jazzu, np. „Miłość” Mikołaja Trzaski czy „Skalpel” Marcina Cichego i Igora Pudło, to co Pan czuje?
— „Miłości” już nie ma.
- No tak, ale Mikołaj Trzaska jest — i ciągle kombinuje w jakichś wykręconych projektach.
— Ale „Miłości” de facto nie ma, to już minęło... Wie pan co? Nie patrzę w ten sposób. Nie oceniam innych. Za to zawsze szczegółowo rozpatruję wszystko, co moje.
- Nie chodzi o ocenę. Skoro nie chce pan mówić o „Miłości”, to może weźmy się za „Skalpel”, który trafił pod skrzydła bardzo prestiżowej wytwórni płytowej Ninja Tune.
— No podobno. Słyszałem o tym. Nie wiem, czy już podpisali kontrakt...
- Podpisali.
— Aha... Bo ja dostałem od nich dużego longplaya. Nie jest to najbliższe mojej estetyce, bo nie tworzą muzyki bardzo huśtanej. Ale to niewątpliwie interesujące wrażenia...
- Ich muzykę określa się jako Polish Jazz. Producenci z Ninja Tune napisali o „Skalpelu”, że wskrzesił zakurzony i zadymiony („dusty&smoky”) jazz z Polski lat 60. i 70. Nasz stary, dobry jazz stał się bardzo popularny...
— Prawdopodobnie dlatego, że dużo kreatywnych wytwórni i kręgów artystycznych — np. niemiecka Jazzanova — używa naszych starych krążków, sygnowanych etykietką Polish Jazz. Tenże cykl, który był w dawnych czasach robiony przez Polskie Nagrania, ma ponoć swoje własne brzmienie. Mnie trudno ocenić to od środka... Wiem, że to w tej chwili na świecie bardzo trendy. Ale DJ-e, którzy tną ze starych płyt... Ci to mają dopiero problem!
- Raczej dobrze mają.
— No wie pan?! Muszą ciąć miliardy rzeczy!
- Idą na łatwiznę, nie piszą muzyki, bo mają gotowce. Nic tylko miksować!
— Ale z czego? Co tu wybrać? To jest sztuka! Ja na przykład miałem zawsze skłonności do ubierania się. Mam setki różnych fajnych ciuchów i czasami sam już nie wiem co ubrać? A jak oni do cięcia mają tony wielkiego jazzu? Co tu brać? Ellingtona, polski jazz czy może węgierski? Jakie tu w ogóle kryteria stosować?
- A niech Pan spojrzy wstecz? Dzisiaj „Skalpel” — młoda, polska kapela jazzowa...
— To nie jest kapela jazzowa! To kapela, która używa muzyki jazzowej, ale należy do gatunków zwanych dzisiaj nu jazz, acid jazz itp. Chłopcy ze „Skalpela” wywodzą się z jazzu, lecz nie są klasyczni. Inna sprawa to np. słynny Nils Petter Molvaer z Norwegii reprezentujący ambient jazz, albo Bugge Wesseltoft z nurtu, nazywanego nu jazzem. To są jazzmani z krwi i kości. Wesseltoft jest wysokiej klasy pianistą, a Molvaer to wybitny, europejski trębacz!
- Ale...
— Zaraz! Bo to ważne w sensie nazewnictwa! Być może twórcy „Skalpela” mają instrumentalną tożsamość jazzową. Jeżeli tak, to mogą być jazzmanami.
- Dobrze. Rozpatrujmy wszystko — dla bezpieczeństwa — w kategoriach ogólno-muzyczno-rozrywkowych. Nie uważa Pan, że współczesne pokolenie naszych muzyków ma łatwiej?
— Ani łatwiej, ani trudniej. Inaczej. Myśmy mieli PRL, oni muszą się przebić przez ogromną konkurencję.
- Jeżeli już to zrobią, to mogą łatwo trafić do dobrego, zachodniego wydawcy.
— Mogą.
- Pan chyba nie miał takich możliwości.
— No jakże nie? Z ECM zacząłem współpracować w 1976 r. Każdy może trafić do dobrego wydawnictwa. To zależy od czegoś zupełnie innego.
- Od czego?
— Silnym trzeba być! Mieć coś do powiedzenia!
- Teraz o kasie — da się żyć z polskiego jazzu?
— Proszę pana z wszystkiego da się żyć, jeśli się jest naprawdę dobrym. Wszystko zależy od pozycji na rynku. Mnie się wydaje, że żyję z jazzu całkiem dobrze. Można powiedzieć, że coraz lepiej. Szczególnie w ostatnich latach. Moje płyty rozprowadzają prestiżowe wytwórnie, grywam dużo koncertów... Myślę, że coraz lepiej jest, że sztuka w społeczeństwach konsumpcyjnych jest coraz lepiej opłacana. Problem jest jeden — bardzo duża konkurencja. Ciężko zdobyć uznanie.
- Mniej więcej rok temu rozmawiałem z Mariuszem Adamiakiem, który mówił, że wcale nie jest różowo.
— Nie jest różowo, ale on ludziom płaci! Niech pan pójdzie do niego i zapyta: ile. Będzie narzekał, że dużo — bo musi. A przecież ktoś to bierze. Kto? Druga strona, czyli my. Rozumie pan? Oczywiście, że nie jest łatwo i różowo, bo trzeba się liczyć! Trzeba być kreatywnym, aktywnym, mieć dobrą prasę! Jeżeli chce pan dostać godziwą zapłatę za pracę, to musi być o panu słychać! W tym momencie ocieramy się o komercję. A to luźny i skomplikowany temat.
- Pan w ogóle rozpatrywał swoją postawę wobec muzyki w kategoriach komerchy, alternatywy, podziemia itp?
— Rozpatrywałem i zawsze wiedziałem, co chcę robić. W moim przypadku nie wchodziły w grę komercyjne rzeczy, bo nie chciałem się za to brać.
- Czyli za co?
— Przykładowo miast czadować z Komedą, mogłem pojechać do jakiejś knajpy. Niektórzy polscy jazzmani tak grywali — zarabiali na życie, żeby spokojnie zajmować się jazzem. Nigdy tego nie robiłem.
- Po knajpach w Stanach?
— Gdziekolwiek! W Szwecji też! Dalej... Nigdy nie grywałem i nie robiłem piosenek na zamówienie. Pisałem czasami muzykę do filmów, ale to też nie była typowa działalność ilustratora. Angażowano mnie do potrzeb filmu czy też teatru jako Tomasza Stańkę — z moim charakterystycznym brzmieniem i nastrojem.
- A do reklam?
— Nigdy nie robiłem nic. Aczkolwiek mógłbym, gdyby mnie ktoś zainteresował. Ale i tak bym robił swoją muzykę. Nie wiem, czy by przyjęli. Znaczy: jak by już wzięli, przyjąć by musieli, bo ja nie robię za darmo. Rozumie pan?
- Jasne!
— Czyli musieliby się zdecydować na taką, a nie inną muzykę. Kiedyś nawet tam nagrałem — już chyba w tych nowych czasach — jakieś jedno solo, które by się nadało. Bo co znaczy do reklam? Jeśli ktoś ma pomysł i chce mieć rozdzierający dźwięk trąby, to pewno nie ma lepszego niż ja. Jeśli odpowiednio mi za to zapłacą... Odpowiednio dużo, ale to bardzo, bardzo dużo... Zrobię to. Dlaczego nie? Jestem człowiekiem do wynajęcia. Ale nie jestem pewien, czy to komercyjna działalność czy nie. Nie sądzę. Żyję cały czas w swoim świecie, który sobie buduję, kształtuję i jestem zupełnie wolnym człowiekiem. Nic i nikt nie ma na mnie wpływu. Chciwość? Gdyby miała, to może bym inaczej postępował. Potrafię redukować chęć posiadania rzeczy, minimalizować takie zachowania, racjonalizować decyzje. Żongluję tym wszystkim, starając się w dzisiejszym świecie znaleźć swoje miejsce. I wiem jedno: nawet z najbardziej niekomercyjnego, trudnego do sprzedaży produktu — jeśli ma duży zasięg — można fenomenalnie żyć. Wiem, że Kantor miał coraz więcej pieniędzy, że bardzo wyrafinowani, awangardowi artyści, jeśli tylko mają zasięg światowy, potrafią być zupełnie wyzwoleni — od pieniędzy również. Zawsze wiedziałem, że jeśli tego nie osiągnę, to mogę mieć pretensje wyłącznie do samego siebie.
- Podobno ma Pan niezłego agenta. Kto kogo wybierał — on pana, czy pan jego?
— Nieee... To moja córka! Pracuje w pewnej agencji. Dopiero zaczyna i czasami ją ze sobą zabieram, żeby pilnowała różnych rzeczy... Niech się uczy.
- Ale ma pan swojego agenta?
— Współpracuję z wieloma. Ale sam o wszystkim decyduję. Nigdy nie podpisuję z nikim kontraktów na stałe. Nawet z ECM nie mam podpisanej wyłączności. Mamy umowę dżentelmeńską. Pracuję tylko z nimi, bo po prostu nie chcę z nikim innym.
- Skoro mowa o umowach, to i o biznesie, a jeżeli o biznesie, to o polskim. Czy nasi biznesmeni znają się na jazzie?
— Oni się nie muszą znać na jazzie. Wystarczy, że go konsumują. Mnie się wydaje, że polski biznes się zna na biznesie — i to jest najistotniejsze. Jeśli do tego płacą za sztukę, to wspaniale jest! Czasami grywam dla świata biznesu i jest mi przyjemnie. Niedawno w Poznaniu grałem. Tuż przed koncertem zorientowałem się, że mam przed sobą publiczność kompletnie niejazzową. Miałem ułożony program, który gram wszędzie dla typowo jazzowej publiki, czy to w Londynie, Nowym Jorku... no gdziekolwiek. Program dla jazzowych freaków — specjalny typ ludzi, zakochanych w tej muzyce. Pomyślałem: O Boże! Troszeczkę przesadzam! Patrzę: krawaty, suknie — ci eleganccy panowie, te damy! Myślę: Boże jak tu ich chwycić?! Ale na chwilę o tym zapomniałem, bo byłem podekscytowany graniem. I powiem panu, że jeżeli muzyka jest silna, ma styl, a publiczność jest na tak, to może być niewyrobiona. Odebrali mnie bardzo precyzyjnie!
- Przed kim się Panu gra najtrudniej. Przed frakami?
— Zawsze mi się gra i łatwo, i trudno. Wszędzie muszę chwycić ludzi, no! Problem miałem np. na Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach. Tam mi się bardzo trudno grało. Specyficzny typ publiczności, sami artyści.
- Ludzie myślący podobnie do Pana.
— Myślący nie o tym, co odbierają, tylko o własnym interesie — swojej sztuce.
- Dużo czasu Panu zajęło osiągnięcie świadomości, że jest Pan naprawdę dobry?
— Całym czas się staram.
- Ale od czego zależy to poczucie wysokiej wartości?
— Od życia, doświadczeń i świeżości — pewnego typu wiecznej młodości związanej z kreatywnością i bez reszty uczciwym, głębokim podejściem do materii, którą się człowiek zajmuje. Myślę, że ci najwięksi wszystko, co robią, robią z niewiarygodną pasją. Dla biznesmenów to pieniądz, który zawsze kusił ludzkość. Tu chodzi o pewnego typu spełnienie się. W ludziach z tych najwyższych sfer biznesu, o których czasami się ocieram, widzę bardzo duże podobieństwo — szczególnie w pasji. Pasja jest najistotniejsza!
- Jazz był zawsze kojarzony z pasją i...
— Myślę, że nie tylko jazz. Każdy gatunek sztuki.
- Ale jazz jeszcze z jakimś ogromnym szaleństwem.
— No bo tak jest! Ha, ha, ha! Ładnie Pan to określił... Pasja plus szaleństwo! Taaak! Towarzyszą mi przez całe życie! Mam nadzieję, że mnie nie opuszczą do samego końca...
