Śmierć na stadionach

Robert Korzeniowski
opublikowano: 2009-02-20 00:00

Choć doping kibiców podniesie z kryzysu niejednego sportowca, to właśnie dążenie do startów przy pełnych trybunach popycha

zawodników do sięgania po doping niedozwolony.

Punktem zwrotnym w zwalczaniu dopingu piętnowanego prawnie i moralnie było wykrycie go u Kanadyjczyka Bena Johnsona na igrzyskach w Seulu w 1988 r. Wcześniej podręczniki dla trenerów opisywały różne metody budowy siły mięśniowej, w tym metodę sterydowo-anaboliczną. I było to normalne. Pamiętam, że gdy przyjechałem jako junior na zgrupowanie do Rumunii, chłopaki stamtąd otwarcie mnie pytali, co im przywiozłem, by się dokoksowali — bo moi starsi koledzy zawsze coś przywozili… Kiedyś przeżyłem też dramatyczną pomyłkę, wchodząc pod prysznice. Słysząc dobywający się stamtąd śpiew, myślałem, że wchodzę do łaźni męskiej, a wszedłem do żeńskiej. To nie było podśpiewywanie przy goleniu, chociaż kto wie, bo sprinterki w latach 80. goliły się częściej od sprinterów. Sterydowe środki farmakologiczne i zabiegi takie, jak przetaczanie krwi, były na porządku dziennym. To działo się jeszcze tak niedawno... We wczesnych latach 90. Natalia Lisowskaja, rosyjska mistrzyni i rekordzistka świata w pchnięciu kulą, opowiadała mi o wizycie szwedzkiej komisji antydopingowej w położonym w centralnej Rosji ośrodku, będącym odpowiednikiem naszej Spały. Zanim Szwedzi tam dojechali, wszyscy wiedzieli o ich wizycie. Zawodnicy uciekli do lasu, gdzie w tajemnicy donoszono im jedzenie, a pozostali w ośrodku trenerzy udawali, że są na kongresie trenerskim. Niby zabawne, gdyby nie to, że Natalia — konkludując — stwierdziła z oburzeniem: "Nie wolno przeszkadzać sportowcom w przygotowaniach!".

Jestem jak najdalszy od rzucania podejrzeń, ale w tym kontekście z zażenowaniem słucham niektórych dawnych mistrzów i mistrzyń mówiących, że współczesna młodzież osiąga wyniki gorsze niż oni ćwierć wieku temu, a nawet wcześniej. Oni byli wielcy, a teraz biega, skacze i dźwiga banda pętaków? Nawet rozumiem, że większość tych dawnych mistrzów nie miała świadomości łamania zasad fair play. No bo niby skąd miała mieć, skoro sam pamiętam kreskówkę z Bolkiem i Lolkiem, w której ci dżentelmeni wypijali coś z małych flaszeczek i dzięki temu szybciej biegali podczas zawodów. Taki sposób poprawiania sportowego wyniku był akceptowalny w kreskówce dla dzieci puszczanej przez TVP 1 o godz. 19.00!

Czy ktoś złapany na dopingu jest naznaczony w środowisku stygmatem? To zależy. Nikogo chyba nie skrzywdzę stwierdzeniem, że w podnoszeniu ciężarów dyskusja o tym, czy ktoś wpadł czy nie, była tak codzienna, jak rozmowa o pogodzie. Jeszcze w połowie lat 90. kolarstwo było cyrkiem opartym na kroplówkach i strzykawkach z wątpliwą zawartością. Kolarze, z którymi rozmawiałem, nie wierzyli, że można przejść 50 km bez koksującego "wsparcia". Obecnie walka z dopingiem w kolarstwie nie zna ani litości, ani granic. Zawodowy kolarz nie może wyjechać na weekend, nie informując o tym odpowiednich organów, które w każdej chwili mogą przysłać do niego kontrolę antydopingową. Podobnie w lekkiej atletyce i pływaniu. Ale z drugiej strony, są obszary sportu tylko pozornie badane. Powiedzmy sobie jasno: w piłce nożnej i tenisie ziemnym przeciwko niedozwolonemu dopingowi nie robi się nic. Wiele też zależy od kraju. Prezydent Władimir Putin po powrocie do domu wręczył kopie medali olimpijskich rosyjskim sportowcom złapanym na koksie w trakcie igrzysk w Salt Lake City w 2002 r. Chiny nadal hodują ekipy B, które nie jeżdżą na żadne kwalifikacje i ni z tego, ni z owego pojawiają się na głównych zawodach, osiągając nieoczekiwanie dobre wyniki... To daje do myślenia. Tym bardziej że we Francji czy Włoszech samo posiadanie środków dopingowych jest takim samym przestępstwem jak posiadanie twardych narkotyków.

W walce z dopingiem też zaczyna się podział na koks twardy — zwalczany — i miękki, dopuszczany. MKOl uczula sportowców, by nie kupowali przypadkowych parafarmaceutyków. Ale efedrynę i kofeinę skreślono z listy środków niedozwolonych. Są bowiem tak powszechne we współczesnych produktach spożywczych, że nawet nie uwzględnia się ich wśród składników soków czy batoników. W strzelectwie i sportach motorowych alkohol uznawany jest za doping. W lekkiej atletyce — nie. Wielu sprinterów biegało kiedyś po lampce koniaku, a mój konkurent Andrej Perłow w końcówce chodu na 50 km zawsze dostawał mocną kawę z wódką. Ot, takie tam zwykłe dopalacze…

Całkowita rezygnacja ze zwalczania dopingu prowadziłaby jednak do katastrofy. Sport przestałby mieć sens. Nakoksowani zawodnicy umieraliby zaraz po zejściu ze stadionu. Gwarantuję, że tak by było! Tym bardziej że za każdym zawodnikiem stoi machina, która go w doping wkręca — sponsorzy, trenerzy, dyrektorzy sportowi czy szefowie federacji. Chciwość ludzka, pragnienie sukcesu, zrobienia czegoś nadzwyczajnego są niepohamowane. I zawsze znajdą się gotowi skrócić sobie życie o połowę, by choć raz zaistnieć. A ja, jako kibic kupujący bilet, nie chciałbym być odpowiedzialny za śmierć człowieka. A do tego prowadzi tzw. koks. Należy dążyć do tego, by rodzic zapisujący dziesięciolatka do sekcji sportowej miał pewność, że będzie to "czyste" zajęcie. A nie tak jak w dawnych Niemczech wschodnich, gdzie dzieci dokładnie badano, a potem odpowiednio dobierano chemikalia, czyniące z nich mistrzów.

Tylko czy warto było rujnować zdrowie dla niepewnej chwili sławy? To pytanie pozostaje aktualne.