Szaleństwo kontrolowane

ROZMAWIA AGNIESZKA MICHALAK
opublikowano: 2011-10-07 00:00

śniadanie z...

O przyjaźni z wielkimi artystami opery, meczach Legii, golfie i zagranicznych inwestorach przy kawie i croissancie rozmawiamy z Waldemarem Dąbrowskim, dyrektorem Teatru Wielkiego Opery Narodowej w Warszawie

Trudno się z Panem umówić, bo albo jest Pan w samolocie do Salzburga, albo ma spotkanie w Pekinie.

Mam dużo obowiązków związanych nie tylko z funkcjonowaniem największej instytucji kulturalnej i artystycznej w Polsce – Opera Narodowa to przecież drugi co do wielkości budynek teatralny świata i największa na świecie scena. Podróże wiążą się z konstruowaniem wydarzeń na przyszłe dwa, a nawet trzy lata. Do niedawna byłem też przewodniczącym komitetu Roku Chopinowskiego i bywało, że leciałem do Tokio przez 20 godzin, by spędzić tam jeden dzień, i wracałem kolejnych 20. To nie był kaprys, tylko szansa na pokazanie Polski poprzez Chopina.

Ale kiedy jest Pan na miejscu, ponoć nie wychodzi z opery przed 22?

Bywa, że nawet śniadanie jadam w gabinecie. Nie pamiętam, kiedy miałem wolny wieczór. Ale nie ma w tym heroizmu. To pasja i świadomość tego, że w tym samym stopniu ja karmię się teatrem, co teatr obecnością dyrektora. Tu zawsze ktoś pracuje. W tym gigancie jak się otworzy jedne drzwi, to trzeba pilnować stu innych. Drzwi to metafora, niczym uruchomienie lawiny. Ale można też mówić o nich w sensie dosłownym. Nie dlatego jednak, że nie ufamy ludziom, ale gdyby ktoś wszedł na zaplecze teatru, mógłby się zgubić i przez tydzień stąd nie wyjść. Nie żartuję, to jest małe miasto liczące 1050 osób zatrudnionych na etacie i kilkaset, które z nami współpracują.

Obiad też w gabinecie?

Nie jest aż tak źle. Pamiętam, że w latach 80., kiedy wspólnie z Jerzym Grzegorzewskim prowadziliśmy Centrum Sztuki Studio, w promieniu kilku kilometrów nie było miejsca, gdzie można było zjeść obiad czy kolację. Dzisiaj mam miły kłopot wyboru, bo tylko dokoła opery jest kilkanaście znakomitych lokali – od świetnych barów sushi po słynną La Bohème, Pędzącego Królika oraz U Kucharzy, gdzie wymiennie, ale regularnie bywam w porze obiadowej.

Na golfa starcza czasu? Grywa Pan jeszcze jako honorowy prezes Polskiego Związku Golfa?

Kontuzja kolana 10 lat temu wyłączyła mnie i z tenisa, i z golfa. Wciąż jednak mam nadzieję, że wrócę do golfa, bo to wspaniała gra, która ma w sobie wiele wymiarów. Trudno je rozpoznać, nie zanurzając się w aurę tego sportu. Ale jak już się wejdzie do środka, to można tam zostać. Wielkie fortuny są marnowane, bo niektórzy nie potrafią emocjonalnie oddzielić świata golfa od rzeczywistości. Ale zdarza mi się za to chodzić na mecze piłkarskie – ostatnio byłem na spotkaniu Spartaka Moskwa i Legii. Szkoda, że Legia nie wygrała, bo zasłużyła na zwycięstwo.

Zatem prowadzenie największej kulturalnej maszyny w Polsce odreagowuje Pan na trybunie. Jak prowadzić tę maszynę, żeby nigdy nie zabrakło paliwa?

Zarządzanie sprowadza się do tego, żeby otoczyć się ludźmi o wysokich kompetencjach i umieć sprawnie delegować. Teatr jest metaforą społeczeństwa. Tu odliczają się wszystkie stany – od robotnika, który przenosi tony dekoracji, po ludzi talentu artystycznego. Jednym z podstawowych wyzwań dyrektora jest zharmonizowanie ich wysiłków, dostrzeżenie potencjałów i wyzwolenie ich. Jeśli ludzie przestaną uśmiechać się do siebie na korytarzach, widzowie zobaczą to na scenie.

Wspomniał Pan o Grzegorzewskim. Robi Pan czasem bilans zawodowy?

Owszem, i wynika z niego chyba tylko to, że nie marnowałem czasu w życiu i byłem ambitny. Na ścianie gabinetu mam skonstruowaną aranżację – składa się z dzieł, śladów rąk wybitnych ludzi, z którymi się spotkałem. Jako chłopak z Radzymina nie wyobrażałem sobie, że zaprzyjaźnię się z Mają Plisiecką, Frankiem Starowieyskim, Rodionem Szczedrinem, Andrzejem Kreütz-Majewskim, Andrzejem Wajdą czy Robertem Wilsonem. To dla mnie miara sukcesu. Na dole mojej galerii wisi autoportret Jerzego Grzegorzewskiego, który jest dla mnie symbolem obecności postaci, do której niemal codziennie tęsknię.

Wasze spektakle to wielkie przedsięwzięcia. W ubiegłym sezonie mieliśmy laserowych „Trojan” Padrissy. Mimo ogromnych kosztów, jakie pochłonęła ta produkcja, zagraliście spektakl zaledwie trzy razy. Dlaczego?

Żadna opera na świecie nie jest dochodowa. To korona kultury kraju, prestiż. Nie bylibyśmy w stanie udźwignąć finansowo takiego spektaklu jak „Trojanie”. Dlatego włączyliśmy się w układ koprodukcyjny z Palau de les Arts Reina Sofía w Walencji i Teatrem Maryjskim w Sankt Petersburgu. Produkcja kosztowała półtora miliona euro. Największą część zapłaciła Walencja, bo miała premierę. „Trojanie” wrócą na naszą scenę, na razie krążą na trasie Walencja–Petersburg. Zagraliśmy ich trzy razy, ale i tak na dwóch pierwszych przedstawieniach nie było kompletu publiczności, co nie zwalnia nas z obowiązku przybliżania publiczności dzieł mało znanych, ale ważnych w historii opery. Żeby współpracować ze światowej klasy realizatorami, musimy wchodzić w układy koprodukcyjne. Jesteśmy dziś pożądanym partnerem na scenie europejskiej.

O czym świadczy premiera Christopha Marthalera „Sprawa Makropoulos” w koprodukcji z festiwalem w Salzburgu czy koprodukcja z Metropolitan Opera, do której się przygotowujecie. Jak udaje się Panu pozyskać najpotężniejszych inwestorów?

To kwestia wiarygodności wypracowywanej na dłuższym dystansie. Główną rolę grają moje osobiste kontakty z ludźmi kultury. Jeśli się o nie dba, to szybko rosną. Nigdy nie podejmowałem decyzji zgodnie z zasadą: „jakoś się uda”. Zdarzały się decyzje brawurowe, szalone, ale szaleństwo zawsze mam pod kontrolą.

&WaldemarDąbrowski

Dyrektor naczelny Teatru Wielkiego Opery Narodowej w Warszawie. W latach 80. wraz z Jerzym Grzegorzewskim kierował Centrum Sztuki Studio w Warszawie. W latach 2002–05 był ministrem kultury w rządzie Leszka Millera, potem Marka Belki. W roku 2004 utworzył program Chopin 2010. Jest członkiem zarządu Opera Europa, forum zrzeszającego profesjonalne teatry operowe Europy.