Kiedy przodek zbuduje trwałe imperium, kluczowe stanowiska obsadza członkami rodziny. Zaufanie, łatwiejsza kontrola, rodzinna lojalność, bezpieczeństwo finansowe potomków — zapewnione. Życzliwi — także w firmie — komentują: niedoświadczony, mierny, ale przecież syn (córka, brat, żona...). Umiejętności? Jakie umiejętności! Ważne, że to krew z krwi, kość z kości.
— Nienawidzę nepotyzmu!!! Dlatego powtarzam Amadeuszowi, że ma taką samą szansę wylecieć z pracy, jak każdy inny pracownik wydawnictwa. I naprawdę nie rzucam słów na wiatr — ojciec gwałtownie przeczy schematowi. Tym ojcem jest Marek Król, redaktor naczelny tygodnika „Wprost” i szef Agencji Wydawniczej Wprost. A Amadeuszem — jego syn, dyrektor generalny agencji i wydawca „Business Weeka”.
„To ostatnia zaraza pracować z ojcem” — regularnie wyrywa się Amadeuszowi w rozmowach z tatą, czyli bossem.
— Czasem jedno pokolenie pracuje ciężko, tworzy firmę, a potem następcy sukces przejadają. Ja tak nie chcę! — mówi młody dyrektor wydawniczy „Business Weeka”. Amerykańscy licencjodawcy podkreślali, że nie zdarzyło się jeszcze w historii tytułu, by takie stanowisko objął ktoś przed 30. rokiem życia. Amadeusz jest rok młodszy.
W grudniu 1982 r. w Poznaniu skład redakcji „Wprost” powiększył się o szeregowego dziennikarza, Marka Króla. Jego żona, Paulina Król, uczyła jeszcze wtedy biologii i przez myśl jej nie przeszło, że mogłaby zająć się czymś innym.
— Lubiła to, co robiła. Uczniowie przychodzili nawet do domu — wspomina Marek Król.
Kiedy zasilił szeregi, „Wprost” było regionalnym, wielkopolskim pismem społeczno-politycznym. Gdyby wówczas ktoś mu powiedział, że w tej redakcji stworzy podwaliny rodzinnej firmy, skwitowałby to śmiechem.
W 1989 r. „Wprost” stał się tygodnikiem ogólnopolskim.
Rok później z nauczycielstwa zrezygnowała Paulina Król. Do „Wprost” przeszła jednak dopiero w roku 1992. Najpierw zajęła się wydawaniem informatora kulturalno-sportowo-turystycznego o Poznaniu. Wkrótce już, za namową męża, zdobywała dla pisma ogłoszenia.
— Reklama prasowa w polskich gazetach wówczas jeszcze nie istniała. Działałam intuicyjnie, nie miałam ani wiedzy, ani doświadczenia — wspomina dyrektor marketingu.
W 2000 r. wydawnictwo przeniosło się z rodzinnego Poznania do Warszawy.
— Koszty zdecydowały. Mieliśmy dwa biura w Poznaniu i dwa w Warszawie. Przez osiem lat byliśmy ciągle w drodze. No i w końcu postawiliśmy na jedną, ale porządną siedzibę — wspomina Paulina Król. I faktycznie: biurowiec z logo tygodnika widać w Warszawie z oddali.
Szef „Wprost” przyznaje się, że do zmiany pracy namawiał żonę, ale już od decyzji syna i córki stanowczo się odcina. To nie najlepiej — twierdzi — kiedy dzieci naśladują rodziców. Przede wszystkim nie najlepiej dla nich samych, bo to olbrzymie obciążenie. Zawsze ktoś może powiedzieć, że tato czy mama byli lepsi. A życie w cieniu nie należy do usłanych różami.
— Kiedyś na kongresie wydawców w Kobe w Japonii wystąpił młodzik, dwudziestokilkuletni Murdoch. Mówił, że z dzieciństwa pamięta długie rozmowy przy śniadaniu, prowadzone przez dziadka z ojcem. O wydawnictwie. Z czasem wnuczek z słuchacza zamienił się w rozmówcę. Przesiąkł atmosferą i wydało mu się całkowicie naturalne i oczywiste, że będzie pracować w rodzinnym wydawnictwie. Przypadkiem zafundowałem dzieciom podobne warunki... W naszym domu o pracy gadało się ciągle, wokół redakcji organizowaliśmy też całe nasze prywatne życie — opowiada redaktor naczelny „Wprost”.
Amadeusz pracuje dziś biurko w biurko z mamą, w pokoju na XXVII piętrze. Chwalą sobie sąsiedztwo.
Na początku próbował chodzić swoimi ścieżkami. Studiował prawo, choć ojciec twierdzi, że nie widział w nim obrońcy czy sędziego. Już wtedy pracował dla poznańskiego oddziału RMF. Potem założył własną firmę, tworzącą strony internetowe.
— Jak zwykle: dowiedziałem się ostatni, że syn coś kombinuje... Ale to było dobre doświadczenie... Poznał, co to znaczy być odpowiedzialnym — komentuje Marek Król. Amadeusz stworzył między innymi internetowe wydanie tygodnika.
— Cały czas to, co robiłem, było w jakiś sposób związane z tygodnikiem. Wraz z kolegami ze studiów angażowaliśmy się na przykład w większość akcji „Wprost”: prawybory we Wrześni, targi, wystawy, akcje promocyjne — dopowiada młody dyrektor.
Zaczął pracę w „Business Weeku” w Londynie. I studiował — chciał mieć wydawnicze MBA. Potem zaangażował się w negocjacje z The McGraw Hill Companies, właścicielem „Business Weeka”. Rodzina Królów zamierzała przejąć polską licencję od dotychczasowych wydawców.
— Jeździłem do Stanów, z właścicielami tytułu rozmawiałem sam, bo ojciec był zajęty... W końcu dostaliśmy licencję. I zostałem wydawcą „Business Weeka” — mówi Amadeusz.
— Syn powtarza, że nie ma żyłki dziennikarskiej. Ale nad swoim pismem pracuje od rana do wieczora. Nie robiłby tego, gdyby nie sprawiało mu to przyjemności — przekonuje Marek Król.
W rodzinie jest jeszcze Celestyna Król, córka Pauliny i Marka. Studiuje w Londynie. Ukończyła już kierunek, będący połączeniem dziennikarstwa, historii sztuki i public relations. Teraz zgłębia fotojournalism — czyli fotoreporterstwo: fotografię prasową, dziennikarstwo, fotoedycję. Praktykowała już w różnych pracowniach fotograficznych, laboratoriach. Czy będzie następnym Królem w rodzinnym wydawnictwie?
— Bardziej ją interesują pisma offowe, gdzie głównym przekazem pozostaje obraz — twierdzi Marek Król.
— Gdy trzeba, nie szczędzę gorzkich słów. Ale muszę przyznać, że karczemnych awantur jest coraz mniej. Chyba się już zgraliśmy — mówi Marek Król. Twierdzi, że od członków rodziny wymaga więcej niż od innych. Wie, jaką niechęć wśród współpracowników budzi pobłażliwość, jak wpływa na atmosferę pracy.
Amadeusz Król dyplomatycznie dodaje, że z ojcem kłócić się nie należy. Umawia się na spotkania z szefem jak każdy pracownik — przez asystentkę. A dlaczego syn prezesa mógłby sobie wejść do gabinetu ojca w każdej chwili?
Cała rodzina uważa, że taki sformalizowany układ jest fair wobec pozostałych pracowników.
Celestyna Król też dostaje szkołę twardych zasad biznesowych.
— U Anglosasów biznesowych stosunków uczy się od początku. Można z szefem iść na piwo, ale to nie oznacza, że następnego dnia można go poklepać po plecach. Celestyna też już o tym wie... — twierdzi Marek Król.
— Jesteśmy w pracy, a nie na rodzinnym obiedzie. Bardziej niż komukolwiek zależy nam na wynikach. Firma ma działać na zasadach komercyjnych. Z tą różnicą, że ludzie, którzy nią kierują, darzą się jeszcze większym zaufaniem niż zwykle — mówi Amadeusz Król.
Trudne momenty? Mnóstwo. Choćby przeprowadzka.
— Z częścią załogi trzeba było się rozstać... Niektórzy nie chcieli lub nie mogli przeprowadzić się z nami, a firma nie mogła zapewnić stałych dojazdów z Poznania — wspomina Paulina Król.
Redaktor naczelny najgorzej wspomina czas, gdy całej rodzinie przyznano ochronę BOR.
— Zamieściliśmy artykuł o poczynaniach banku pewnego poznańskiego biznesmena. No i ustawiły się kolejki ludzi chcących wypłacić pieniądze. Odebraliśmy pogróżki, adresowane do całej mojej rodziny. Ówczesny minister spraw wewnętrznych Milczanowski przyznał nam ochronę BOR-u. Najgorsze, co mogło się przytrafić... Ciągła kontrola, olbrzymi stres! Najbardziej przeżyła to Celestyna, którą staraliśmy się ochraniać najmocniej, bo ci, którzy nam grozili, chętnie porywali dzieci i szantażowali rodziców... — wspomina Marek Król.
Inną kryzysową chwilą było na pewno — w grudniu 1997 r. — niespodziewane... zatrzymanie pod zarzutem oszustwa finansowego Marka Króla, jego zastępcę Piotra Gabryela i Lecha Kruszonę, dyrektora wydawnictwa Wprost. Zarzut postawiony został przez firmę Rok Corporation, której szefem był Krzysztof Grodzki. Spór o prawa do tytułu „Wprost” zakończono w 1999 r. — ugodą przed Sądem Najwyższym i wypłaceniem przez Agencję Wydawniczo-Reklamową Wprost na rzecz Komisji Likwidacyjnej 1 mln dol.
Co jest siłą napędową rodziny? Paulina i Amadeusz Król twierdzą, że charakter i charyzma jej głowy.
Jest władczy. Trzyma ster. Sam twierdzi, że ma skłonności autokratyczne. Kłóci się, co najmniej raz na kwartał wpada w szał. Znajomi mówią, że częściej, znacznie częściej. Zdaje sobie sprawę, że niektórzy przeklinają go w korytarzach redakcji.
— Nie znoszę, gdy ktoś podejmuje decyzję dotyczącą image’ u gazety za moimi plecami. Bo np. nie chce mi zawracać głowy drobiazgami... Ale dla mnie to po prostu najważniejsze — mówi redaktor naczelny. Wbrew pozorom ceni dobrą dyskusję. Czasem nawet pod wpływem solidnych argumentów zmienia zdanie. (Rzadko, rzadko — oponuje współpracownik). Pracownikom powtarza, że dopóki są napięcia i konflikty — gazeta żyje.
— Nieszczęście pisma zaczyna się wtedy, gdy redaktor naczelny uważa, że jest omnibusem. Oglądamy świat z żabiej perspektywy i dyskusje są potrzebne — tłumaczy Marek Król. Bogusław Kaczyński przyrównał go kiedyś do Toscaniniego: „Wariat. Po prostu wariat”. Ale — jak twierdzi, może z przesadą, sam zainteresowany — nikt normalny w tym zawodzie nie pracuje.
Na ścianie gabinetu Marka Króla wisi portret: karykatura rodziny Królów, autorstwa Henryka Sawki. Cztery osoby, pies, który zajmuje cały pierwszy plan obrazu. Papuga i kot. Z informacji od dyrektor marketingu wynika, że to część rodzinnych ulubieńców.
— Mamy doga niemieckiego, owczarka środkowoazjatyckiego, papugę, królika, a syn ma jeszcze kota — wylicza Paulina Król.
Jakie są plany rodzinnej firmy?
— Umocnienie tego, co mamy. Kupowanie tytułów miałoby sens, gdybyśmy byli spółką giełdową. Ale ja dobrze znam ten rynek. Powstrzymuję się na razie od kupna, choć może byłoby warto, bo teraz są niskie ceny... Społeczeństwo polskie nie jest prasolubne, jak Anglicy, którzy kupują kilka gazet dziennie — mówi Marek Król.
Na widoku ma niszę: tytuły dla hobbystów. Ale póki w Polsce nie zacznie się uprawiać masowo sportu, póki wielcy producenci i potencjalni reklamodawcy nie wejdą do Polski z produkcją, póty nie ma sensu mnożyć tego typu wydawnictw. Większość istniejących jest w tarapatach. A może powrót to współpracy z TVN: Wprost TVN...? Owszem, to umacnia pozycję marki.
— Córka wierci mi dziurę w brzuchu o nowe pismo. Ma pomysł na tanie wydawnictwo dla fotoreporterów. Co rusz przywozi takie z Londynu. Zresztą już zaczęła tam nawet coś wydawać... W Londynie tak zwane modne pisma po półtora roku się zamyka i otwiera nowe. Teraz choćby „Matrix” jest przebojem. Takie pismo obsługuje zwolenników jakiejś ideologii, a gdy moda się kończy, to i ono kończy żywot — rozważa redaktor naczelny „Wprost”.
XXVI piętro w biurowcu w Alejach Jerozolimskich. W drzwiach staje wysoki mężczyzna. Nie ma wąsów.
— Dzień dobry. Król. Krzysztof Król... — mówi niepewnie.
— Ale ja do pana Marka Króla...
— Pomyłka... Znowu nie ja... — mówi i odchodzi.
To ten piąty Król w talii. Krzysztof. Zięć Leszka Moczulskiego, aktywista Konfederacji Polski Niepodległej, kiedyś poseł. Dziś w redakcji spec od komputerów i internetu.
Też Król. Ale spoza rodziny.