Trudno szukać plusów mijającego roku. COVID-19 namieszał mocno na całym świecie i w zasadzie trudno powiedzieć, jakie będą jego długofalowe następstwa i powikłania. Chodzi zarówno o spustoszenie, które zrobił w organizmach ludzi, jak też skutki gospodarcze, z których też będziemy się leczyć latami. Jeśli założymy jednak w końcu tego tragicznego roku różowe okulary, to czy zobaczymy coś dobrego? Pewnie wbrew pozorom niejedną rzecz, ale jedna nas uratowała. I nie ma znaczenia fakt, że wielu z nas - jeśli nie większość - ma już tego wynalazku po dziurki w nosie.
Wideokonferencje, rozmowy wideo, telekonferencje, konfy, popularne “calle”. Przyznajmy: uratowały nam życie, robotę, niejedną relację. Nowe słowa weszły do naszej codzienności, a przykładem jest Zoom, który w pewnym momencie trafiał do uszu niemal wszystkich i był tak często używany jak Google w przypadku szukania w necie albo adidasy do określenia butów sportowych. Nierzadko ludzie mówili więc, że mają "zooma", gdy tak naprawdę korzystali akurat z innego komunikatora. Zyskała zresztą nie tylko założona dziewięć lat temu firma z San Jose, której słupki z liczbą użytkowników nagle wystrzeliły. Na liście beneficjentów przejścia ze wszystkim “na zdalne” są też inni, w tym Microsoft Teams, Google Meet, Cisco Webex, BlueJeans Meetings, Whereby, Fuze, Blackboard czy wreszcie polski ClickMeeting. W zasadzie każdy, kto miał jakiś sposób na to, żeby łatwiej było nam pracować i uczyć się w trybie zdalnym, miał pewny biznes, a listę można dalej wydłużać.

To zresztą nie tylko zestawienie beneficjentów, ale też w pewnym sensie bohaterów, bo bez narzędzi do pracy zdalnej, aplikacji do komunikacji i wideorozmów w grupie czy platform ułatwiających wspólną pracę, po prostu byśmy leżeli. Dzięki tym wynalazkom możliwa jest praca zdalna, nauka zdalna i przyjaźń zdalna. To prawda, że czasem mamy już dosyć patrzenia w ekran i kolejnych “calli” albo współczujemy dzieciom, które nie mogą spotykać się w rówieśnikami. Pomyślcie jednak, co by było, gdyby kazano nam pozostać w domach, ale jednocześnie nie mielibyśmy tych wszystkich apek i platform.
Konferencje po pandemii będą krótsze i mądrzejsze. Spotkania osobiste w końcu zostaną wznowione, ale innowacje powstałe podczas pandemii pozostaną - napisała Joanna Pearlstein w magazynie ”Wired“.
Trudno się z nią nie zgodzić. Nawet przy optymistycznym powrocie do normalności, jakkolwiek będzie ona wyglądać, nie zrezygnujemy tak łatwo z dobrodziejstw zdalnej pracy i wykorzystywania narzędzi do telekonferencji. Do tej pory był to plan B, teraz można postawić na model hybrydowy. Nie zawsze trzeba wydawać pieniądze na dalekie podróże służbowe bądź wynajem dużej powierzchni na konferencje. Zrozumieliśmy, że pewne rzeczy po prostu da się zrobić na odległość, mimo że wcześniej wydawało się to niemożliwe. To znacznie tańsze, bo zamiast biletów lotniczych, rachunków i dodatków reprezentacyjnych wystarczy abonament w usłudze i inwestycja w dobry sprzęt. Jednocześnie bardzo pragniemy tego momentu, kiedy będzie można kontrahentowi lub nowemu klientowi popatrzeć prosto w oczy i uścisnąć dłoń. Do tego na pewno będziemy chcieli wrócić. Poza tym wyjazd na konferencję to nie tylko słuchanie prelegentów, ale także - a może nawet przede wszystkim - rozmowy kuluarowe, negocjacje przy kawie lub czymś innym, zawierane znajomości itd. Trudno o to w sieci.
Zoom, Meet, Teams stworzyły jednak przestrzeń do współpracy, za którą na pewno wdzięczni są introwertycy. W zaciszu domowym, bez konieczności wychodzenia takie osoby zyskały szersze pole do działania. W dodatku w każdym momencie można wyciszyć mikrofon albo zasłonić kamerę. Kolejnym plusem jest też to, że wirtualne spotkanie łatwiej zakończyć. Nie ma owijania w bawełnę, ślęczenia bez końca nad jakimś tematem, odbiegania w bok. Wystarczy kliknąć komuś “mute” albo w skrajnych przypadkach “end meeting” i po sprawie. Nikt nie ma ochoty siedzieć przed ekranem godzinami, więc im krócej i konkretniej, tym lepiej. To nam też zostanie po pandemii jako wartość dodana.
A że nie można się wystroić? Ludzie zaoszczędzili na kreacjach kupowanych specjalnie na wyjście do pracy, bo generalnie etykieta zoomowska jest luźniejsza i dresowe spodnie są OK. Serwis technologiczny The Verge natrafił ostatnio w Japonii na propozycję dla tych, którzy czują się nieswojo, gdy pojawiają się na służbowych wideokonferencjach w piżamie. Sieć Aoki sprzedaje specjalnie przygotowany dla takich osób ciuch wyglądający jak klasyczna marynarka, a w dotyku przypominający piżamę. Japończycy nazywają to piżamowym garniturem. Kreatywność to kolejny wynalazek, który uratował w (nie)miłościwie panującym (jeszcze) 2020 r.
