Zablokowany pod koszem

Rafał Kerger
opublikowano: 2006-04-07 00:00

Krzysztof Wingert chciał z żeńskiej ligi koszykówki zrobić sprawną firmę. Ale działacze stanęli okoniem. Więc odszedł.

Połowa roku 2004. Krzysztof Wingert, współwłaściciel firmy Torell i jednocześnie dyrektor Sharp Polska, jedzie na walne zgromadzenie Polskiej Ligi Koszykówki Kobiet sp. z o.o. Nabył w niej właśnie 54 proc. udziałów. Zamierza zmienić umowę, by — jako właściciel większościowy — decydować o poczynaniach ligi.

— Chciałem, by Torell miał w radzie nadzorczej trzy głosy i kluby trzy głosy. Rozstrzygałby przewodniczący, czyli ja — wspomina Krzysztof Wingert.

Fiasko. Stop-klatka. Dlaczego liga koszykówki kobiet Sharp Torell nazywa się od 10 marca 2006 Ford Germaz Basket Liga, a nie Torell? Dajcie wasze pieniądze, a my wam powiemy, jak dyscyplinę rozwijać — tego z reguły chcą od sponsorów polscy działacze sportowi. I niczego więcej.

Przystanek: Tokio

Poważny biznes Krzysztof Wingert zaczął robić — jak wielu statecznych dziś przedsiębiorców — na przełomie lat 80. i 90.

— Mieliśmy dużo szczęścia, bo w 1991 roku udało nam się związać z japońskim Sharpem — mówi Krzysztof Wingert.

Torell jest w Polsce głównym odbiorcą produktów tego potentata — szczególnie kas fiskalnych, choć handluje też z IBM, Fujitsu czy Siemensem.

— Sprzedaliśmy już ponad 300 tys. urządzeń rejestrujących. Zależnie od analiz mamy między 20 a 25 procent udziału w rynku — opowiada przedsiębiorca z Pruszcza Gdańskiego.

Torell w 2000 roku został największym na świecie odbiorcą kas fiskalnych japońskiego koncernu. Krzysztof Wingert awansował na szefa nowo otwieranego polskiego oddziału.

— Sharpem Polska kierowałem pięć lat — do zeszłego roku. Najtrudniej było, gdy musiałem przenieść się z Pruszcza Gdańskiego do Warszawy. Pięć dni w tygodniu w stolicy, weekendy — na Pomorzu — wspomina gdański biznesmen.

W tym czasie Torellem zajmował się głównie jego przyjaciel i wspólnik, Stanisław Fiedur.

— Opiekowałem się tylko finansami firmy — dodaje Krzysztof Wingert.

Co myśli się o Wingercie w Pruszczu Gdańskim?

— Byłem kiedyś zaproszony na obchody 10-lecia Torella. Krzysztof Wingert wywarł i wywiera na mnie dobre wrażenie. Może nie bardzo się angażuje w życie naszego miasta, ale lokuje pieniądze w gdyński sport. I trudno się dziwić, bo — z tego, co wiem — w Gdyni rozpoczął biznesową działalność — mówi Jan Małek, prezes Radioleksu, producenta konstrukcji lekkich i obudów metalowych z Pruszcza Gdańskiego.

Przystanek: Gdynia

Krzysztof Wingert zainteresował się koszykówką w drugiej połowie lat 90.

— Po prostu sport był mi bliski od dzieciństwa. Grałem kiedyś w piłkę nożną. Do dziś jestem fanem Lechii Gdańsk. A koszykówka? Zastanawialiśmy się, „w co wejść”, a to była najlepiej zapowiadająca się dyscyplina w Polsce. W Trójmieście — skąd się wywodzimy — istniał już niezgorszy klub: Fota Porta Gdynia — tłumaczy Krzysztof Wingert.

W gdyńskim klubie szef Torella pojawił się jesienią 1997 roku.

— Założyliśmy pierwszą sportową spółkę akcyjną w koszykówce — mówi Krzysztof Wingert.

Kapitał założycielski Basketball Investment SA (spółki do dziś zarządzającej Lotosem Gdynia) sięgnął miliona złotych. Udziałowcy: właściciele Torella (32 proc.), VBW Clima (32 proc.) i kilka osób prywatnych.

Od tego czasu Lotos Gdynia zdobył ośmiokrotnie — rok po roku — mistrzostwo Polski, a na dokładkę dwa razy klubowe wicemistrzostwo Europy i raz wicemistrzostwo świata. Filarami klubu były głośne nie tylko w polskiej koszykówce nazwiska, opoki reprezentacji — Małgorzata „Ptyś” Dydek czy Agnieszka „Biba” Bibrzycka — obie wybrane — w różnych latach — na najlepsze europejskie koszykarki.

— Praktycznie cała rada nadzorcza spółki składała się z właścicieli. Żyliśmy tym klubem jako kibice, właściciele i jako zarządcy. Musiał przyjść sukces i potężni sponsorzy — Polpharma, a później Lotos. Zresztą dobraliśmy się wszyscy jak w korcu maku. Wyznawaliśmy jedną prostą ideę: albo robimy coś na 100 proc., albo wcale — tak tłumaczy sukcesy Lotosu Krzysztof Wingert.

Sponsoring i koszykarski światek szybko wciągnął biznesmena z Pruszcza Gdańskiego. Tak bardzo, że wkrótce skłonił nawet Japończyków z Sharpa, by zaangażowali pieniądze z polskiego oddziału w sponsoring ligi koszykówki kobiet. Ligi — powiedzmy wprost — niezbyt medialnej. Bo to de facto tylko cztery silne kluby: prócz Lotosu Gdynia — Wisła Can-Pack Kraków, CCC Polkowice i PZU Polfa Pabianice.

Przystanek: sponsor ligi

Na początku XXI wieku w telewizji polskiej koszykówki żeńskiej nie było prawie wcale. A na trybunach wokół parkietów — poza halami największych klubów — zasiadała garstka kibiców. Ale w 2002 roku Krzysztof Wingert — w imieniu Sharpa — i jego wspólnik Stanisław Fiedur — w imieniu Torella — podpisali trzyletnią umowę sponsorską z Polską Ligą Koszykówki Kobiet — liga zyskała wtedy nazwę Sharp Torell Basket Liga.

„Polska Liga Koszykówki Kobiet pozyskała nowych sponsorów. Od tego sezonu rozgrywki będą się nazywały Sharp Torell Basket Liga. O pozyskaniu nowych sponsorów i podpisaniu listu intencyjnego poinformowano na konferencji prasowej, która odbyła się w siedzibie firmy Torell w Pruszczu Gdańskim. W spotkaniu wzięli udział: Marek Pałus, prezes Polskiego Związku Koszykówki, Krzysztof Wingert, dyrektor Sharp Polska, Stanisław Fiedur, prezes firmy Torell, Wiesław Zych, prezes zarządu Polskiej Ligi Koszykówki Kobiet, Mieczysław Krawczyk, przewodniczący rady nadzorczej PLKK i prezes Lotosu VBW Gdynia” — rozpisywała się w maju 2002 roku prasa sportowa.

I co?

— Z początku wszystko układało się nieźle. Próbowaliśmy wzniecić zapał, ale także wprowadzić biznesowe standardy zarządzania ligą — podobne do tych w Lotosie — wspomina Krzysztof Wingert.

Udawało się przez dwa lata. Koszykówka żeńska pojawiała się w telewizji, „Przegląd Sportowy” poświęcał jej co tydzień sponsorowaną kolumnę.

— Płaciliśmy za wiele relacji. Obecność wozu transmisyjnego TVP na jednym meczu kosztowała nas 25 tys. zł, a transmisję z mistrzostw Europy w 2003 roku negocjowaliśmy jeszcze na dzień przed imprezą. Udało się, choć pierwsze trzy mecze komentatorzy relacjonowali z warszawskiego studia, bo TVP sądziła, że już nie uda się dogadać — i nikogo do Grecji nie wysłała — ujawnia kulisy koszykówki z tamtych lat Krzysztof Wingert.

W 2003 roku Torell został sponsorem polskiej reprezentacji koszykówki kobiet i zapłacił, by firma FiveSport udostępniła polskiej telewizji sygnał z najważniejszej w tej dyscyplinie imprezy w roku.

— Ba, łożyliśmy i na sędziów, którzy w lidze biegali z napisem „Torell” na plecach. Reprezentacja o włos przegrała awans do igrzysk w Atenach — choć dziewczyny wygrywały z Hiszpankami w ostatniej kwarcie 18 punktami. To rozgoryczenie doskonale pamiętam. Jak można było przegrać? — opowiada Krzysztof Wingert.

Do tego czasu włożył w koszykówkę kobiecą ponad 3 mln zł.

Przystanek: koniec

W 2004 roku w polskiej koszykówce kobiet Torell i Sharp były już prawie wszędzie.

— Prawie, bo niebawem Torell dokapitalizował polską ligę koszykówki kobiet, za co przejęliśmy ponad 50 procent jej udziałów — mówi Krzysztof Wingert.

Plany? Wielkie. Rozgrywki podzielone na dywizje (z eliminacjami, w których mogłyby startować również amatorskie kluby). Liga na stałe w telewizji. Na meczach — zawsze konkursy dla kibiców, gdzie wręczano by nagrody Sharpa.

Kontrahentów Torella Wingert nakłaniał do inwestycji w żeńską koszykówkę.

Wielki był też koniec tych planów. Wszechobecność Torella zaczęła przeszkadzać działaczom koszykarskim, którym kurczyły się możliwości wpływu na to, kiedy i gdzie idzie kasa.

Gdy rutynowani działacze ostatecznie przekonali się, że Krzysztof Wingert — po zakupie większościowego pakietu udziałów w lidze — chce przekształcić statut spółki i wprowadzić zmiany w jej radzie nadzorczej (by mieć w niej większość głosów), natychmiast się wycofali.

— Podczas obrad napotkałem wielki opór. Działacze byli na pograniczu paniki. A przecież wcześniej mieliśmy — jako większościowy udziałowiec ligi — tylko jeden głos na dwanaście — opowiada Krzysztof Wingert.

Po tej porażce Torell dopełnił umowy na sponsoring tytularny ligi (został jeszcze rok) i wycofał się ze sponsorowania koszykówki poza Gdynią. Natychmiast zwinął w rulony i schował do kieszeni swoje jeny także Sharp, któremu szefował wtedy w Polsce Wingert.

— Wstałem i wyszedłem. Co miałem zrobić? Jeżeli w polskim sporcie nie odseparuje się działaczy i kierowników drużyn od zarządzania, to nigdy dobrze nie będzie. Sponsorzy — czyli biznesmeni — mają inną filozofię, działacze — inną. Naszych punktów widzenia nie da się pogodzić. Na tym spotkaniu nie miałem nawet jak argumentować — ubolewa Krzysztof Wingert.

— Jestem związany ze sportem od lat. Byłem międzynarodowym sędzią. Rozstanie się ligi z panem Wingertem nie jest ani naszą, ani jego winą. On widział to bardziej w sferze biznesowej, a nam chodziło o sport — mówi Wiesław Zych, prezes Polskiej Ligi Koszykówki Kobiet. I dodaje:

— Teraz mamy nowego sponsora — firmę Ford Germaz, która przejęła udziały w lidze po Torellu. Ale tylko 50 procent, bo większości nie chcieliśmy już oddawać, by nie powtórzyć błędu — tłumaczy Zych.

— 10 marca podpisaliśmy oficjalnie umowę z Polską Ligą Koszykówki Kobiet do końca tego sezonu — z możliwością jej przedłużenia. W zamian jesteśmy widoczni wokół parkietów, możemy wykorzystywać wizerunki zawodniczek. Szczegółów kontraktu nie będziemy ujawniać. Na podsumowania jest za wcześnie, bo właściwie dopiero zaczynamy — mówi Andrzej Mazur, prezes Ford Germaza, dilera samochodów z Wrocławia.

Przystanek: działacze

Daikin, dostarczyciel nowoczesnych systemów klimatyzacji, chciał dzięki sportowi budować markę. Firma już ponad cztery lata angażuje się w sponsoring koszykówki.

— Związaliśmy się najpierw z Kotwicą Kołobrzeg, potem z reprezentacją koszykówki mężczyzn. Nie przyniosło nam to wiele chwały, bo i efekt marketingowy żaden. Reprezentacja Polski nic dzisiaj już w Europie nie znaczy — żali się Andrzej Lorych, dyrektor zarządzający firmy.

Skąd i u niego taka gorycz?

— Jedyne, co jeszcze robimy, to łożymy na sędziów: pojawiają się na polskich parkietach z naszym logo na plecach. Nad resztą musimy się poważnie zastanowić. Nie chcieliśmy łożyć na reprezentantów, niemających gdzie w Polsce grać lub grających po kwadransie w meczu, bo rocznie przyjeżdża do nas 85 Amerykanów, których nazwisk nikt później nie pamięta. Nie chcieliśmy też wspierać dyscypliny, wokół której tyle zawirowań. Do zarządzania związkami i klubami powinni się w polskim sporcie wziąć menedżerowie, a nie działacze — Andrzej Lorych doszedł do tego samego wniosku co Krzysztof Wingert.

Andrzej Lorych nawiązuje do ostatnich wydarzeń w Polskim Związku Koszykówki. W marcu do dymisji podał się prezes Marek Pałus. Powód? Przede wszystkim — długi związku.

— O tym nie chciałbym rozmawiać. O Torellu natomiast jak najbardziej. Z panem Wingertem rozumieliśmy się bardzo dobrze — mówi Marek Pałus, do dziś mający silną pozycję w Międzynarodowej Federacji Koszykówki (szef działu prawnego FIBA).

— To prawda. Biorąc pod uwagę tamte czasy: mogę się wypowiadać o prezesie Pałusie tylko pozytywnie. Pomagał mi tłumaczyć tym wszystkim działaczom, na czym nowoczesny sport powinien polegać — mówi Krzysztof Wingert.

— Polski sport należy do najmniej w ostatnich 17 latach zreformowanych dziedzin życia. Stąd może problemy pana Wingerta ze zrozumieniem przesłanek, jakimi kierują się działacze sportowi. Wiele miało się zmienić w ustawie o sporcie kwalifikowanym, ale sprawa się rozmywa, bo z Sejmu płyną wieści, że działacze wywalczyli jeszcze dodatkowy rok na tworzenie spółek mających zarządzać majątkami związków. A miało się tak stać w rok od dnia wejścia w życie ustawy, czyli do sierpnia — tłumaczy Marek Pałus.

— Nasz sport dźwiga bagaż minionej epoki, mimo iż działacze towarzysze, dla których w dawnym systemie sport był ostatnią szansą kariery, należą do rzadkości. Ale nowi ludzie muszą tkwić w starych strukturach, nieprzystających już do rzeczywistości, gdzie sport stał się produktem podlegającym regułom rynku. W naszym sporcie nie ma zdrowego układu właścicielskiego. Dominuje układ środowiskowy — ludzi związanych z daną dyscypliną, szczerze jej oddanych, angażujących się w sprawy szkolenia młodzieży, ale niekoniecznie potrafiących znaleźć wspólny język ze sponsorami i biznesem — potwierdza Andrzej Ladziński z kancelarii Grynhoff, Woźny i Wspólnicy, doradca klubu piłkarskiego Amica Wronki, Polskiego Związku Piłki Siatkowej i kilku innych organizacji sportowych. I dorzuca:

— Struktura władz w polskich związkach sportowych jest w istocie kalką struktury władz dawnej przewodniej siły narodu.

PZPR? A jednak. I w związkach, i w PZPR mamy zjazd delegatów; w związkach sportowych — zwykle kilkunastoosobowy zarząd, w PZPR był jego odpowiednik — komitet centralny; w związkach też jest prezydium, czyli takie biuro polityczne. A kto stoi nad prezydium związku? Prezes, czyli taki — ni mniej, ni więcej — I sekretarz. Taka złożona struktura organizacyjna zapewnia być może szeroką reprezentację środowisku danej dyscypliny, lecz nie gwarantuje koniecznej w dzisiejszych czasach efektywności. Co więcej, przytłaczająca większość funkcji we władzach związków pełniona jest społecznie. A jak to wpływa na motywację, wiadomo.

No i zrobiło się gorzko. Dobrze, oczywiście, dla przeciwwagi powiedzieć, że zalety sponsorowania sportu też są — w sponsoring z powodzeniem angażują się przecież setki firm.

Paweł Szataniak, prezes Pamapolu sponsorującego siatkówkę, nie kryje: „Taka kampania jest skuteczniejsza nawet niż reklama w telewizji”. Z klubu jest też dumny Bogusław Cupiał z Telefoniki, który — jak głosi anegdota — najbardziej chyba cieszył się z sukcesu wiślaków na bankiecie po meczu, gdy ograli oni — kilka lat temu — Schalke w Gelsenkirchen. „Dla takich min Niemców warto się w to wszystko bawić” — miał powiedzieć potem właściciel Wisły z Krakowa.

Przystanek: Lechia?

Krzysztof Wingert — mimo że sparzył się na finansowaniu polskiego sportu, bo wszedł w rolę inwestora i chciał naprawdę zarządzać, zamiast tylko kłaść kasę na stół — rezygnować nie zamierza.

— Odetchnąłem, zapomniałem co nieco. Rozglądam się. I widzę, że mojej ukochanej piłkarskiej Lechii Gdańsk zaczyna się dobrze dziać. Może tam zainwestuję? A może Górnika Zabrze kupię? Na sprzedaż jest przecież — śmieje się przedsiębiorca, któremu cały czas niezgorzej idzie w biznesie (ponoć roczne obroty Torella to 20 mln dol.).

Biznesmen jest fanem piłki nożnej. Jeździ — niemal co roku — na finał Ligi Mistrzów (podobno wspólnie z byłym premierem Janem Krzysztofem Bieleckim, kolegą z liceum). W tym roku — co nam potwierdził — stawi się w Paryżu na Stade de France. Chciałby zobaczyć tam Arsenal i Barcelonę.

Futbol? Oby to znów nie była nieodwzajemniona miłość.

Okiem pracowników

Pan Wingert? Zaangażowany szef

Krzysztof Koziorowicz

trener Lotosu Gdynia

Lotos to poukładany klub.

Najważniejsze dla nas, że prezes Wingert jest bardzo zaangażowany, kibicuje nam na każdym kroku — razem z nami przeżywa sukcesy i porażki. Ale to nie typ właściciela, który wtrącałby się w prowadzenie zespołu.

Agnieszka Bibrzycka

zawodniczka Lotosu, najlepsza

koszykarka Europy w 2003 roku

Dużą dodatkową zaletą prezesa Wingerta pozostaje to, że zna bardzo dobrze angielski, dzięki temu ma również dobry kontakt z naszymi zagranicznymi zawodniczkami. Bardzo ciepły człowiek,

żyjący tym klubem. Zawsze po meczu zjawia się w szatni i gratuluje. Na razie jest czego.