Adam Małysz: Kiedy wyjść, dokąd pójść?

Wojciech Kowalczuk
opublikowano: 2011-03-25 00:00

Trzeba cenę swoją znać, trzeba wiedzieć, kiedy wstać i wyjść — śpiewał przed laty Wojciech Młynarski. I choć było to w czasach, gdy Adam Małysz dopiero uczył się chodzić, ta maksyma musi być bliska mistrzowi z Wisły, bo inaczej nie zdecydowałby się na zakończenie kariery w momencie, kiedy znów znajduje się w szczytowej formie.

Aby wymienić wszystkie jego sukcesy, zabrakłoby miejsca w tej rubryce. Wystarczy tylko przypomnieć, że Małysz to najbardziej utytułowany skoczek narciarski w historii tej dyscypliny i to nie tylko w Polsce, ale na świecie. Jedyne, czego mu zabrakło w dorobku, to olimpijskie złoto. Ale to nieważne, bo i tak Adam Małysz, jako jeden z nielicznych Polaków w powojennej historii, już za życia zasłużył na miano narodowego bohatera.

Dlaczego właśnie on? W poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie psychologowie i socjologowie napiszą zapewne niejedną pracę doktorską, a kto wie — może i rozprawę habilitacyjną? Nie trzeba być jednak socjologiem, żeby zrozumieć, dlaczego Polacy tak podziwiają Małysza. Ma on po prostu wszystkie te cechy, które chciałby mieć każdy z nas. Ma je wszystkie, podczas gdy większość z nas ma tylko niektóre. Pracowici podziwiają go za talent, uzdolnieni — za konsekwencję, zaharowani — za umiejętność godzenia życia rodzinnego z karierą, a wszyscy bez wyjątku — za sympatyczne usposobienie i niezwykłą skromność.

Nic dziwnego, że gdy Adam Małysz podjął decyzję o zakończeniu kariery, rozpoczęły się dociekania, czym miałby się zająć mistrz, który pół życia przeskakał na nartach. Gospodynie domowe już widzą, jak pląsa z piękną partnerką w kolejnej edycji "Tańca z gwiazdami" i wprawia w osłupienie najbardziej surowych członków jury. Mężczyźni liczą raczej na to, że dalszą walkę Adam Małysz będzie toczył nie w scenicznym wdzianku, lecz w kombinezonie kierowcy rajdowego i, wzorem Krzysztofa Hołowczyca, stanie się pogromcą tras rajdu Dakar. Jeszcze inni odnajdują go w roli działacza Polskiego Związku Narciarskiego, który jako "dyrektor od skoków" buduje polską szkołę tej dyscypliny sportu (przykład piłki nożnej pokazuje jednak, że legendarni zawodnicy nie zawsze okazują się sprawnymi menedżerami…).

Ale są i tacy, którzy już widzą Małysza na dnie. Przytaczają burzliwą historię jedynego polskiego złotego medalisty olimpijskiego w skokach narciarskich — Wojciecha Fortuny, któremu niełatwo było się uporać z własną legendą po zakończeniu kariery. Powołują się też na historię Matti Nykaenena, fińskiego czterokrotnego mistrza olimpijskiego, który bez skoków popadł w alkoholizm, sprzedał trofea, a w końcu wszedł w konflikt z prawem, próbując zabić żonę.

Małysz to jednak, na szczęście, nie Fortuna ani Nykaenen. To człowiek o żelaznej konsekwencji, który zawsze idzie swoją drogą. Tak było na początku jego kariery, kiedy nic nie zwiastowało, że rozwinie się ona znakomicie. Małysz nie poddawał się i robił to, co uważał za właściwe. Tak było po okresie pierwszych sukcesów, kiedy przyszedł spadek formy i wielu wieszczyło rychły koniec Orła z Wisły. Tak jest wreszcie teraz, gdy u szczytu formy mistrz decyduje o zakończeniu kariery.

Prawie wszyscy chcieliby jeszcze przez długie lata śledzić sukcesy jednego z najsympatyczniejszych Polaków i niemal wszyscy mu ich życzą — bez względu na to, czy zechce o nie walczyć na tanecznym parkiecie, czy za kierownicą wyścigówki, czy gdziekolwiek indziej. Wielu czuje pewien niepokój o jego przyszłość. Chyba jednak niepotrzebnie. Bo jeśli ktoś, tak jak Małysz, wie, kiedy wstać i wyjść, to tym bardziej wie, dokąd zamierza pójść.