Poniedziałkowy event pod żyrandolem w Pałacu Prezydenckim był rekordowo w III RP spowity oparami politycznego absurdu. Z jednej strony wszystko odbyło się w pełni konstytucyjnie – akty powołania premiera i ministrów zostały podpisane przez urzędującego prezydenta z kontrasygnatą tegoż premiera, zaś przysięgi złożone. Z drugiej jednak – nikt w Polsce, wliczając w to samych beneficjentów eventu, nie ma wątpliwości, że Andrzej Duda powołał wyłącznie dwutygodniową rządową atrapę. Mateusz Morawiecki sam ocenia szanse uzyskania 11 grudnia w Sejmie wotum zaufania na mniej niż 10 procent. Kolejny raz w ostatnich dniach zalecam jednak staremu/nowemu premierowi odsłuchanie przeboju Lady Pank – mniej niż zero...
Konstytucja RP z 1997 r. nadała nam ustrój parlamentarno-gabinetowy z domieszką prezydencką. Głowa państwa w kwestii powoływania rządu odgrywa wyłącznie ceremonialną rolę notariusza, chociaż w wyjątkowych okolicznościach i na bardzo krótkie okresy staje się decydentem rzeczywistym. W dziejach III RP z taką skuteczną aktywnością mieliśmy do czynienia tylko raz, gdy w 2004 r. wszedł do gry Aleksander Kwaśniewski. Wtedy jednocześnie z naszą akcesją do UE upadł rząd Leszka Millera i prezydent zrobił wszystko, by przeciągnąć do 2005 r. władzę SLD. Powołał prezydencki mniejszościowy gabinet Marka Belki, który nie miał w Sejmie żadnych szans na uzyskanie wotum zaufania. Konstytucyjny drugi krok przebiegł jednak nietypowo – tym razem to rozbity Sejm nie podjął choćby próby znalezienia własnego premiera. W kroku trzecim Marek Belka uzyskał jednak powtórkowo wotum zaufania, albowiem ceną było automatyczne skrócenie przez prezydenta kadencji. Obecnie sytuacja jest biegunowo odmienna – po odrzuceniu 11 grudnia przez Sejm ekipy Mateusza Morawieckiego dosłownie w kilka godzin zatwierdzony zostanie gotowy już rząd Donalda Tuska.
Skład wyrobu rządopodobnego PiS z dwutygodniowym okresem przydatności nie jest żadną niespodzianką. Nikt nie został wicepremierem, bo i po co na tak krótko. Mam satysfakcję, że obstawiłem utrzymanie MON przez Mariusza Błaszczaka, chociaż sam zainteresowany w sobotę publicznie kłamał, że już nie będzie szefem tego resortu. Ulgę poczuła Kompania Reprezentacyjna WP, bo odpadła jej ceremonia pożegnania/powitania zmieniających się ministrów. Tajemniczo rozegrano resorty bezpieczniackie, Mariusz Kamiński jednak odszedł, zaś awansowany został dotychczasowy wice Paweł Szefernaker – ale tylko w MSWiA, zaś ministrem bez teki został Jacek Ozdoba od Zbigniewa Ziobry. Niespodziewanie odnalazła się w nowym składzie Marlena Maląg, która zasiadła awaryjnie w fotelu… ministra rozwoju i technologii. Po kilku latach do swoich resortów powróciły dawne ministerki Małgorzata Jarosińska-Jedynak i Danuta Dmowska-Andrzejuk. Szymon Szynkowski vel Sęk zajmował się tylko UE, obecnie przez kilkanaście dni poprowadzi całe MSZ. W MAP Jacek Sasin będzie nadal rządził zdalnie rękami Marzeny Małek, swojej wieloletniej przybocznej z Radzymina, której od 2015 r. dał zarobić wielkie pieniądze w zarządach i radach nadzorczych państwowych spółek. Resortem finansów przejściowo pokieruje poseł Andrzej Kosztowniak, przewodzący w poprzednim Sejmie komisji finansów. Alvin Gajadhur uszedł na stanowisko ministra infrastruktury z Głównego Inspektoratu Transportu Drogowego, skąd niedługo i tak zostałby odwołany. Nic się nie zmieni w Ministerstwie Sprawiedliwości – na dwa tygodnie objął je wiceminister Marcin Warchoł, pomocnik Zbigniewa Ziobry. Całą listę ministrów wypada traktować wyłącznie ciekawostkowo, 11 grudnia trafi ona do archiwum.

