Banki zagraniczne wzięły już wszystko
Od półtora miesiąca zagraniczne banki chcące wejść na polski rynek i rozpocząć tu swoją działalność, mogą to czynić bez jakichkolwiek przeszkód i warunków. Polscy bankowcy jeszcze w połowie 1998 roku przewidywali, że początek 1999 r. będzie swego rodzaju cezurą — Polskę zaleją chętni do prowadzenia tu działalności operacyjnej. Hanna Gronkiewicz-Waltz, prezes NBP, ostrzegała rodzimą finansjerę, by ta rozpoczęła przygotowania do ostrej wojny na ceny usług i prowizje pobierane za nie. Według czarnych scenariuszy, Polskę miały zalać tanie kredyty dla klientów detalicznych, jeszcze tańsze — dla korporacyjnych. I nagle...
Nic. Cisza. Inwazji nie było. I prawdopodobnie już nie będzie.
ZAGRANICZNE BANKI, których tak bardzo bali się nasi bankowcy, nie wkroczyły do Polski i nie rozpoczęły wojny o klienta. Nie oznacza to, że zrezygnowały z polskiego rynku. Budowa nowego banku od podstaw kosztuje. Bardziej opłaca się przejąć banki już działające, nawet takie, które od lat balansują na krawędzi upadku, ale posiadają (nawet kosztowną w utrzymaniu, ale zawsze już gotową) sieć placówek. Cóż z tego, skoro niewiele zostało do wzięcia. Prawie nic. Praktycznie jeszcze tylko Pekao SA i, być może, Bank Zachodni. Ten ostatni — pod warunkiem, że resort skarbu wycofa się z deklaracji, że Zachodni przypadnie w udziale innemu polskiemu bankowi. A na to się nie zanosi.
LOS PEKAO SA jest przesądzony — bank z założenia przygotowany jest dla zagranicznego inwestora. Największe szanse ma Citigroup, ale może zdarzyć się — dla wielu obserwatorów zupełnie nieoczekiwanie — że Pekao SA weźmie włoski UniCredito Italiano. Tak czy siak — będzie to inwestor zachodni.
Zagraniczne banki raz po raz deklarują, że polski rynek jest dla nich niesłychanie atrakcyjny. Już nawet tylko dlatego, że Polska — ze względu na swoje położenie geograficzne — może stanowić najlepszy z możliwych punkt wyjściowy do ekspansji na Europę Środkową i Wschodnią. Dodając do tego jedną z najbardziej stabilnych gospodarek w tym rejonie Europy — Polska jest wręcz skazana na nadejście tu obcych banków. Pytanie się jednak powtarza — jaką drogę mają te instytucje wybrać, by móc działać tu zgodnie ze swoimi planami. Otwieranie przedstawicielstw nic nie daje. To relikt przeszłości, kiedy to banki musiały najpierw stworzyć przyczółki do dalszej swojej ekspansji. Żaden z nich, z jednym wyjątkiem, nie zdecydował się na zbudowanie własnej sieci od zera. Jedynie Citibank, ale też nie do końca. Amerykanie postawili na stworzenie sieci nowoczesnej bankowości telefonicznej, funkcję oddziałów Citibanku przejęli agenci banku, ciągle w ruchu, umawiający się z nowymi klientami Citi na telefon i przez telefon. Ten sposób jeszcze niedawno był skuteczny. Później bank jakby się zapchał — karty kredytowe, konta osobiste, teraz kredyty na telefon — nagle okazało się, że liczba agentów (trzymana w tajemnicy) jest niewystarczająca. Na kontakt trzeba czekać nawet kilka dni, „szybkie” oddzwonienie to kwestia kilkunastu godzin.
ABSTRAHUJĄC nawet od kłopotów, jakie kupiłby Citibank razem z Pekao SA — zdobyłby zarazem lekarstwo na swoje problemy — drugą pod względem wielkości sieć placówek w kraju.
Inni mają gorzej — tym zagranicznym bankom, które osiągnęły już swoje pierwotne cele przejęcia polskich instytucji (np. AIB — WBK, ING — Bank Śląski, BHV — BPH) — dzisiaj powiększają się apetyty. Dlatego też nie będzie niespodzianką, gdy zaczną się gryźć między sobą. Obserwatorzy obstawiają już zwycięzcę najbardziej prawdopodobnego starcia — między holenderskim ING a niemieckim BHV o pakiet 14 proc. akcji BPH, którego Holendrzy, z sobie tylko wiadomych względów, nie chcą wypuścić z rąk, a który tak naprawdę na niewiele im się przydaje.