Baracka Obamę przytłoczyć mogą oczekiwania

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2009-01-19 08:27

Nie ukrywam, że od początku kampanii wyborczej w USA byłem zwolennikiem Baracka Obamy. Kiedy dowiedziałem się, że wygrał byłem naprawdę zaskoczony (bałem się wcześniej o to, że zobaczymy efekt Bradleya). Obserwowałem potem w CNN cały ten szum wokół prezydenta - elekta i czułem, że świat się zmienia. Wybór Obamy dla większości Europejczyków, jest wydarzeniem raczej typu medialnego, ale dla Afrykanów, czy mieszkańców Ameryki Południowej, a szczególnie dla Afroamerykanów to jest wydarzenie rodem z bajki. Dla nich Barack Obama jest postacią kultową, która budzi w nich dumę i nadzieję.

Wystarczy przeczytać artykuł Artura Domosławskiego w „Gazecie Wyborczej z soboty 17 stycznia („Prezydent Afryki i świata"), żeby dokładniej motywację tych ludzi. Zresztą, jeśli przypomnimy sobie, że w czerwcu 1963 r. prezydent John Kennedy użył wojska dla przełamania oporu gubernatora Alabamy, George'a Wallace'a zwalczającego desegregację uniwersytetu stanowego (Obama miał wtedy dwa lata), to uświadomimy też sobie, w jak krótkim czasie i jak wiele się zmieniło. Zmieniło się przede wszystkim dla ludzi, którzy z powodu rasy czuli się może niekoniecznie prześladowani, czy dyskryminowani, ale z pewnością gorsi. Po wyborze Obamy uwierzyli, że chcieć to móc. To oczywiście nie do końca jest prawda, a przypadek Obamy jest nieco bajkowym wyjątkiem, ale jest to z pewnością ruch w dobrym kierunku.

Chciałem wyboru Obamy nie dlatego, że był znakomitym, charyzmatycznym mówcą, ale przede wszystkim dlatego, że obiecywał wielką zmianę i dawał nadzieję na odejście od niszczącego obecnie świat finansów neoliberalnego modelu globalizacji. Miałem też nadzieję, że USA będą stosowały „miękką" siłę rezygnując z unilateralnego rozwiązywania konfliktów na całym świecie w przekonaniu, że hegemon nie musi się z nikim konsultować, a tym bardzie nie powinien się z nikim liczyć. Nadal liczę na to, że w tej ostatniej sprawie zobaczymy inne oblicze Stanów Zjednoczonych. Takie, które pozwoli Europie na nowo polubić USA (mówię oczywiście o rządzie, a nie o narodzie).

Jeśli chodzi o gospodarkę i świat finansów to od byłem od początku bardzo ostrożny. Nie spodziewałem się rewolucyjnych zmian, szczególnie w czasie pierwszej kadencji, ale muszę powiedzieć, że oczekiwałem też czegoś więcej. Teoretycznie nie można jeszcze mówić o tym, co nowy prezydent USA zrobi, ale z pewnością można oceniać wybór członków jego administracji. Nie widać wśród nich wielu nowych twarzy. Nie ma ludzi, którzy mogliby wykreować nowe idee. Owszem wiekowy (82 lata) i bardzo poważany Paul Volcker (szef Fed przed Alanem Greenspanem) przewodniczy radzie doradczej (Economic Recovery Advisory Board), ale trudno liczyć na jakieś nowe idee, które mógłby zaproponować.

Pozostałe wybory nowego prezydenta też ograniczają się do ludzi znanych z między innymi z tego, że byli związani z administracją Billa Clintona (choćby pani Hillary Clinton), która to administracja też przecież odpowiada za powstanie obecnego kryzysu. Dobre lata za Clintona rozkręciły w sektorze finansowym to, co potem twórczo rozwinęły rynki w późniejszych latach. Trudno oczekiwać, żeby Lawrence Summers (będzie szefem Narodowej Rady ds. Gospodarki), czy Timothy Geithner (będzie sekretarzem skarbu) tryskali nowymi pomysłami. Lawrence („Larry") Summers był sekretarzem skarbu u Billa Clintona (ostatnie 1,5 roku), a Timothy Geithner pracował w jego administracji (ostatnio był szefem Fed z Nowego Jorku).

Takie wybory gwarantują jedno: zmieni się niewiele. Doskonałą wymówką będzie to, że w czasach kryzysu trzeba zwalczać bieżące trudności. To już właściwie ekipa Obamy zapowiedziała. Może zresztą nawet nie będzie to wymówka, bo rzeczywiście trzeba wpierw zwalczyć kryzys zanim zacznie się reformować państwo. Ucierpi przede wszystkim reforma zdrowia, której zapewne w czasie pierwszej kadencji nie zobaczymy. Pierwsze posunięcia nowej ekipy będą takie jak każdej innej, która trafiłaby na jej miejsce. Myślę, że John McCain też nie robiłby niczego innego. Rząd zapowiada już pakiet stymulujący gospodarkę na sumę blisko 800 miliardów dolarów. Składać się na to mają zarówno wydatki inwestycyjne państwa (a jest w co inwestować, bo infrastruktura w USA jest w dużej części zdewastowana) jak i ulgi podatkowe, które mają trafić przede wszystkim do klasy średniej. Wydaje się prawie pewne, że nowa administracja da wygasnąć (w 2011 roku) ulgom podatkowym dla bogatych - wcześniej mówiono, że je zlikwiduje wcześniej. To niewątpliwie zapali żółte światło u tych ludzi, którzy oczekiwali prawdziwego przełomu. Mówi się też o stworzeniu państwowego „banku złych aktywów" (bad bank), który przejmie wszystkie trujące aktywa sektora z sektora bankowego. Takie rozwiązanie stosowały już w latach 90. tych Japonia j Szwecja. To doprowadziłoby do wpisania w straty olbrzymich sum, wymusiłoby podwyższenia kapitałów i konsolidację, ale rzeczywiście mogłoby sektor bankowy uleczyć.

Inaczej mówić nic w tych posunięciach nowego prezydenta nie będzie odkrywczego, nowego, inspirującego. Być może znajdą się jednak środki, którymi państwo pomoże przyduszonym do ziemi kredytami hipotecznymi Amerykanom. Problem w tym, że ekonomiści już zaczynają krytykować program Obamy twierdząc, że nie wystarczy on do podniesienie gospodarki z kolan. Również rynki finansowe zdawały się w okresie przed inauguracją w to nie wierzyć, bo indeksy giełdowe spadały. Warte odnotowania jest to, że wcześniej każde wystąpienie prezydenta-elekta zapowiadającego pomoc dla gospodarki spotykało się z entuzjazmem Wall Street. Trzeba jednak pamiętać, że inauguracja (20 stycznia) ma miejsce w czasie sezonu publikacji raportów kwartalnych spółek, których wyniki są bardzo słabe, więc prawdę o nastawieniu Wall Street do nowego prezydenta poznamy dopiero za około dwa tygodnie.

Podstawowym problem to, że pierwsza kadencja jest w zasadzie przedłużeniem kampanii wyborczej, bo prezydent musi od początku walczyć o drugą kadencję. To z kolei musi go pchać w kierunku rozwiązań, dzięki którym znowu zdobędzie głosy większości. W kryzysie czyha na każdego rządzącego, szczególnie tak potężnym krajem jak USA, pokusa zwiększenia skali protekcjonizmu (zwiększenia, bo on w USA przecież i teraz jest obecny). To zaś doprowadziłoby do podobnej reakcji na całym świecie. Wynikiem byłoby nie zakończenie a zaostrzenie kryzysu. To realne zagrożenie. Barack Obama ma (oprócz Kryzysu) jeden, chyba jeszcze większy, problem. Jest nim niezwykły wręcz kredyt zaufania, którym obdarza go wielu ludzi. Oczekuje się od niego wyleczenia gospodarki, zakończenia konfliktów na Bliskim Wschodzie, pomocy dla biednych, skutecznej walki z globalnym ociepleniem, zmiany systemu światowych finansów itp. itd. Można więc powiedzieć, że oczekuje się od niego rzeczy, których w większości dokonać nie może.

Początek (pierwsze dwa lata) pierwszej kadencji da odpowiedź na pytanie: czy będzie druga kadencja Obamy. Można być pewnym, że po zakończeniu pierwszej kadencji niezadowolonych będzie wielu. Po pierwsze Obama zawiedzie nadzieje amerykańskiej lewicy (której daleko do socjalizmu, co niesłusznie im zarzucają neoliberałowie), bo będzie prowadził politykę bliską centrum a jego reformy będą bardzo ostrożne. Po drugie zawiedzie nadzieje tych ludzi, którzy oczekiwali, że jego kolor skóry będzie wpływał na decyzje dotyczące ludów Afryki, Latynosów, czy, a raczej przede wszystkim Afroamerykanów. Cała przeszłość Obamy pokazuje, że tak nie będzie. Zawiedzeni będą też ci, którzy oczekiwali zrezygnowanie USA z roli globalnego żandarma. Obama nie może z tego zrezygnować nie tylko dlatego, że elektorat tego wymaga, ale również dlatego, że wiele rządów tego chce. Powinniśmy też już zobaczyć rosnącą inflację - skutek pompowania pieniędzy w gospodarkę.

Czy to znaczy, że prezydent jest skazany na klęskę? Niekoniecznie. Musi sobie dać radę z kryzysem i obiecać, że inne obietnice zrealizuje w czasie drugiej kadencji. Jeśli uda mu się zbudować zgodę ponadpartyjną i realizować coś, co noblista Paul Krugman określa mianem „nowy New Deal", który doprowadzi do szybkiego wyjścia z kryzysu to będzie ubóstwiany. Stanie się prezydentem łączącym wszystkie zalety Johna Kennedy i Franklina Delano Roosevelta. Ludzie wybaczą mu niedotrzymane obietnice i nadal będą go popierali. Jeśli mu się nie uda to zostanie nieudacznikiem, jednokadencyjnym prezydentem na miarę Jimmy Cartera.

Nowemu prezydentowi USA (bez względu na zastrzeżenia) należy życzyć sukcesu, bo jeśli takowy odniesie to pomoże całemu światu w tym również Polsce. Klęska będzie klęską wszystkich. Zwalczenie kryzysu to jednak jest tylko pierwsza część herkulesowych zadań Baracka Obamy. Administracja amerykańska musi zainicjować reformę rynków finansowych. Bez niej kryzys, który obserwujemy będzie jedynie zapowiedzią Kryzysu, który zobaczymy za kilka lat. Musi się zrodzić nowy porządek systemu finansowego - coś na miarę Bretton Woods sprzed 65 lat. Dopiero to dałoby Barackowi Obamie przepustkę do panteonu ludzkości. Ale to już jest zupełnie inna historia...

Zapraszam na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/

PS

25.01 rozpoczynam 3 - tygodniowy urlop, ale komentarze będzie akceptował mój współpracownik.