Niedzielne wrześniowe przedpołudnie. Warszawska Starówka powoli dźwiga się z otchłani kaca, a co bardziej zdyscyplinowani turyści fotografują się z Syrenką. Zakochana para pozuje do sesji ślubnej, budząc zaciekawienie ludzi wychodzących z katedry. Za nimi, od strony rynku, biegnie jakieś 300 mln zł z okładem: najwięksi udziałowcy spółek MCI Management i Action. I tak jeszcze przez 10 kilometrów. Dla Tomasza Czechowicza, prezesa MCI, i Piotra Bielińskiego, szefa Action, niedzielne bieganie to nie tylko okazja do wzmocnienia mięśni. To przede wszystkim szansa na biznesowe (i nie tylko) pogaduchy.
— …więc po ostrym bieganiu przez kilka dni nie piję wina — słychać strzępek rozmowy, nim biznesmeni w oddychających koszulkach znikną za rogiem Świętojańskiej.
Przyspieszenie długodystansowca
20 kilometrów niedzielnej rozmowy zleciało jak z bicza strzelił. Pętelka truchtu bez krawata zaczęła i skończyła się na Polu Mokotowskim — na jego obrzeżach mieszkają obaj prezesi.
— Bieganie poprawia mi samopoczucie. Ćwiczę regularnie, robię kilka maratonów rocznie, w tym roku czekają mnie jeszcze Warszawa i Stambuł. Wyników nie mam rewelacyjnych, ot 3,45. Ale startuję bez ekstra przygotowań, po prostu lubię, nie mam hopla na wykręcanie czasów. A z Piotrem biegam, bo chcieliśmy pogadać — przekonuje Tomasz Czechowicz, który jednak hopla sportowego ma: wspina się po skałach na całym świecie.
— Na wspinaczkę mnie nie namówi, podobnie jak ja jego na rower. Ale wybiegane plotki w męskim wydaniu pasują nam obu. Gadamy o tym, jak wygląda rynek nowych technologii, co się zmienia, gdzie pojawiają się szanse. Przy czym ja bym wolał biegać po lesie, ale on potrzebuje polansować się na mieście. W ten sposób całą Warszawę zwiedziliśmy — śmieje się Piotr Bieliński, były kolarz.
Na co dzień Action i ABC Data, spółka portfelowa funduszu MCI, wyspecjalizowanego w nowych technologiach, ostro rywalizują na rynku IT. Zresztą wyścig biznesowy w parze Czechowicz — Bieliński ma dłuższą tradycję, bo przez lata ten pierwszy zalewał Polskę sprzętem komputerowym jako prezes i współtwórca JTT, a Action wciąż hurtowo handluje podzespołami komputerowymi. Teraz jednak Czechowicz, choć w maratonie przybiega na metę godzinę po Bielińskim, przyspiesza kroku w biznesie. Po cichu liczy, że mało kto wytrzyma ostre tempo. W najbliższych dwóch latach MCI inwestycyjnie ma biec ponaddwukrotnie szybciej. Co roku spółka przeznaczała na inwestycje około 100 mln zł. Teraz w dwa lata chce wydać nawet 500 mln zł. Twórca MCI nie zamierza przy tym ograniczać się do Polski. Jego celem są dobrze prosperujące firmy technologiczne z zachodu Europy, choćby z Niemiec.
— Tegoroczna sprzedaż naszych udziałów w Mall.cz, największym sklepie internetowym w regionie, dała nam awans na wyższy poziom. Robimy już transakcje trzycyfrowe w milionach, a nie dwucyfrowe, jak jeszcze do niedawna. Skoro strategia działa, to nie zmieniamy modelu działania, tylko zasięg geograficzny — tłumaczy inwestor.
Światło w chaszczach
Kwietniowe wyjście z Mall.cz wywindowało akcje samego Czechowicza. Błysnął w zamkniętym światku szefów europejskich funduszy technologicznych. Mało komu w ostatnich miesiącach udało się sprzedać tak duży biznes z ponadczterokrotnym zwrotem z zainwestowanego kapitału. MCI od kupującego Naspersa zainkasowało niemal 40 mln euro i nie zamierza gotówki trzymać w zamrażarce. Tomasz Czechowicz intensywnie kursuje między Londynem, Berlinem, Pragą a Warszawą. Tka sieć.
— W środowisku ludzi, którzy pociągają za sznurki na globalnej scenie firm internetowych, Tomasz jest na ustach wszystkich, których interesuje środek Europy. To pozycja, którą już ma i którą będzie wzmacniał — ocenia Ola Ahlvarsson, szwedzki przedsiębiorca i inwestor, eksmistrz świata w karate, doradca globalnych gigantów technologicznych. Dla Ahlvarssona Czechowicz to wykapany leopard w biznesowej dżungli.
— Wcale nie największa bestia w chaszczach, ale najszybsza i taka, która kocha szybkie tempo i wspinaczkę — tłumaczy Szwed.
Główny zainteresowany nie wyjawia szczegółów biznesowej strategii, ale można się domyślać, że drapieżnik po raz kolejny wychodzi na łów. Wyceny technologicznych spółek, odciętych w kryzysie od taniego i deprawującego pieniądza z giełd, zaczynają się zbliżać do poziomu akceptowalnego ryzyka. Tłuste lata czekają za rogiem, a jednocześnie kasa MCI jest pełna jak nigdy. Kiedy więc skakać na głęboką wodę, jeśli nie teraz?
— W porównnaniu do wcześniejszych lat w MCI mamy megapłynność. Dążymy do tego, by angażować się w firmy, których wartość liczona będzie w przyszłości w miliardach euro — zapowiada Tomasz Czechowicz.
Od lat 90. sinusoida jego medialnej aktywności raz się wznosi, raz opada. Przez ostatnie lata o twórcy MCI było raczej cicho. W początkach lat 90. jako szef JTT doczekał się fali prasowych laurek, od komputerowego „Bajtka” po „Gazetę Wyborczą”. W hossie przed pierwszą bańką internetową też było go pełno. Po bańce nieco przycichł, falowanie i spadanie z Bankierem, Travelplanet czy Poland.com kosztowało go sporo nerwów. Kolejna runda medialnej popularności przyszła 5-6 lat temu, gdy MCI okrzepł na giełdzie i zaczął pokazywać całkiem pokaźne zyski z przedsiewzięć internetowych. Teraz Tomasz Czechowicz znów zatrudnił agencję PR, wplata media i marketing w tryby swojego biznesu. Rozgrzewa machinę na wszystkich frontach. I choć w sobotę odżywa po trudach tygodnia, już w niedzielę wieczorem zaczyna rozsyłać pierwsze maile, SMS-y i głowa znów puchnie mu od pomysłów. Myśl o poniedziałkowym kieracie, trwającym zwykle od 8 rano do 10 wieczorem, nie psuje mu humoru.
Niezastąpiony, odrzutowy
Największa obawa ostatnich miesięcy? Sukces związany z Mall.cz.
— Gdy udaje się tak duża transakcja, trzeba umiejętnie zarządzać sukcesem. Takie sytuacje prowokują do myślenia o sobie, że jestem nieomylny. Wtedy sukces staje się niebezpieczny. Choć z drugiej strony, Arvind Sodhani, szef Intel Capital, przekonywał mnie, że główny czynnik sukcesu w naszej branży to szczęście. Wtedy go nie rozumiałem. Teraz rozumiem, że trzeba umieć pomagać szczęściu — twierdzi Tomasz Czechowicz.
W Stanach Zjednoczonych, mekce funduszy venture capital, panuje opinia, że do wychowania dobrego speca w tej dziedzinie potrzeba nie tylko szczęścia, ale też kapitału. Amerykanie wyliczyli, że to kosztuje jakieś 50 mln dolarów i trwa wiele lat. 41-letni szef MCI ocenia, że ten czas ma już za sobą, działa na rynku inwestorów od niemal 15 lat. Pierwszą inwestycję typu venture zrobił już w 1994 r., wykładając pieniądze na produkcję kas fiskalnych pomysłu słynnego prof. Karpińskiego. Wedle prawideł sztuki i teorii w swojej działce powinien być tylko lepszy. Ot, taki odrzutowiec, pewnie nabierający wysokości na pełnych obrotach. A przy okazji niezastąpiona maszyna we flocie.
— Doświadczenie w mojej branży ma niebagatelne znaczenie, arytmetyka wskazuje, że moja obecność przy projekcie zwiększa szanse na sukces. Marzenie o tym, żeby delegować komuś obowiązki jest nieco naiwne. Brakuje w Polsce osób przygotowanych do zarządzania tego typu biznesem. Można być supermenedżerem, co nie gwarantuje sukcesów w venture capital, jeśli nie ma się tego czegoś, wyczucia biznesu — zaznacza szef MCI. Jego współpracowników nie dziwi, że Czechowicz, tak biegły w rynku technologii, nie wie, jak ustawić autoodpowiedź w skrzynce mailowej na czas urlopu.
— To przedsiębiorca, a nie korporacyjny żołnierz. Oznacza to nie tylko umiejętność niesztampowego myślenia, ale też bycie non stop w pracy, nawet na urlopie — przekonuje Ondřej Fryc, prezes i założyciel Mall.cz.
Ego dyktatora
Prawda jest taka, że Czechowicz nigdy nawet nie próbował ustawić autoodpowiedzi w poczcie. A swój rytm i styl pracy narzuca otoczeniu. Zdaniem niektórych współpracowników i znajomych, wpływ mocnego charakteru Czechowicza doprowadza niekiedy do skrajnych sytuacji.
— Czasem jest tak skupiony na egzekucji, rezultacie, dopięciu umowy, że zapomina, iż za całym zamieszaniem stoją ludzie — uważa Ola Ahlvarsson. Inny zagraniczny menedżer porównuje Czechowicza do tygrysa, w którym dominuje bezwzględny instynkt drapieżcy. Potwierdza to, co o szefie MCI pisano już dekadę temu: prywatnie to superfacet. W biurowym świecie nie ma jednak miejsca na sentymentalne wycieczki. Tu liczy się wynik zapisany w cyfrach.
— Empatia nie jest jego najsilniejszą stroną. Nie jest mistrzem budowania relacji szef — pracownik.
Potrafi łatwo zranić, zdusić człowieka, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Czasem po prostu do głosu dochodzi jego ego — recenzuje Czechowicza pewien zagraniczny menedżer. Szef MCI przyznaje, że nie jest idealny, ale bronią go cyfry właśnie. Że dyktator? Jasne, tylko spójrzcie, kto po bańce w 2000 r. przetrwał, kto ma teraz pół miliarda złotych do wydania.
— Tomek zazwyczaj prezentuje amerykański sposób oceny sytuacji. On wie lepiej — dodaje Sebastian Buczek, prezes Quercus TFI, jednego z udziałowców MCI. A Tomasz Czechowicz? Ma swój pogląd na drażliwe kwestie.
— Nasza branża to miejsce dla ludzi lubiących pracować. Tu trzeba pielęgnować relacje. Jeśli w ciągu doby nie odpiszesz na maila ustosunkowanego uczestnika rynku, wypadasz z jego kręgu — podkreśla prezes i opowiada, jak opuścił wigilijną kolację podczas urlopu w Tajlandii, bo okazało się, że musi telefonicznie uczestniczyć w radzie nadzorczej. I nic to, że żona wściekła. Taki biznes — ten, kto nie wytrzymuje tempa pracoholików, uchodzi za bumelanta. Tylko czasem milczenie blackberry przynosi ulgę. Jak ostatnio w Chamonix, gdy zepsuł się roaming. Pierwszego dnia: wściekłość, drugiego: niepewność, trzeciego dnia ciszy: błogosławiona ulga.
Ibiza na linach
Hola, hola, a co prezes giełdowej spółki robił we francuskich Alpach? To samo, co dwa tygodnie temu w Słowenii, i to samo, co za tydzień na Zachodnim Wybrzeżu USA: oswajał góry, z przerwami na pracę. Zimą oswajanie skał to ski touring i jazda po puchu poza szlakiem, z dzikich szczytów. Gdy śnieg stopnieje, zaczyna się to, co lubi najbardziej: wspinaczka. Zresztą tak naprawdę, to śnieg może sobie leżeć, przecież wspinać się można i na Ibizie, i w Maroku, Jordanii, Wietnamie czy Tajlandii. Choć niezaprzeczalny urok mają też Katalonia oraz szczyty w amerykańskich parkach narodowych Red Rocks i Yosemite. Alaską też nie pogardzi. Zwykle łączy biznes ze sportem, np. przed wrześniową wspinaczką na słoweński Triglav miał spotkanie z tamtejszym multimilionerem. Podobnie będzie za kilka dni w Stanach: trzy dni konferencji, trzy dni na linach, z blackberry w plecaku.
— Góry zaczęły się przed trzydziestką, od trekkingowych wypraw w Tatry. Potem były Alpy. I tam, pod Mount Blanc, przewodnik mówi mi, żebym spróbował wspinaczki, bo to jeszcze większa frajda. Chwyciło. Zacząłem co weekend jeździć z Wrocławia nocnym pociągiem do Zakopanego. Tylko przeszkadzała mi tam góralska mentalność i kapryśna pogoda — opowiada Tomasz Czechowicz, pokazując na swoim laptopie setki zdjęć z wypraw. Na tapecie ma fotkę z Jordanii (czerwień skał bije po oczach) a mimochodem wtrąca dykteryjkę z Mali, gdzie podobno na szczytach można znaleźć zasuszone szczątki wspinaczy umarłych z pragnienia i wycieńczenia…
Chaos ryzyka
Po co góry? Klasycznie, bo są.
— Góry nie dają mi możliwości ułożenia myśli, znalezienia rozwiązań w biznesowych łamigłówkach. To mi daje bieganie. Podczas truchtu analizuję i w biegu zapisuję myśli w telefonie. W górach trzeba być cały czas skoncentrowanym na wspinaniu, tym bardziej, jeśli się ma lęk wysokości, tak jak ja. Góry uczą trzeźwej oceny ryzyka. Tam trzeba mieć pokorę, nie pchać się z szarżą, by nie zapłacić za to wysokiej ceny. Pamiętam, że jako początkujący wspinacz pięć razy atakowałem Matterhorn, zanim usiadłem na szczycie — wyjaśnia Tomasz Czechowicz i widać, że o wspinaczce mógłby rozprawiać godzinami, podobnie jak o ryzyku. Wbrew obiegowej opinii o ludziach z branży inwestycyjnej dla prezesa MCI kalkulowanie ryzyka to rzecz święta. Są przetarte ścieżki, matematyczne wzory, przypadki podobnych spółek, doświadczenie zarządzającego. Ruletki ma być jak najmniej. Najlepiej wcale.
— Nie lubię ryzyka. To element chaosu, który mi przeszkadza. Staram się go oswoić w codziennej pracy. Ale np. na giełdzie nie gram, kiedyś kupiłem Optimusa i sprzedałem przed największymi wzrostami — tłumaczy prezes MCI.
Gdy startował z biznesem jako 15-latek, też dokładnie wszystko przeliczył. Mieszkał wtedy w bloku w Legnicy (rodzina przyjechała tam po wojnie ze Stanisławowa na Kresach), ojciec, pracownik naukowy niemieckich i polskich uczelni, zarażał go komputerową pasją. Nastoletni Tomek zaczął programować i sprzedawać akcesoria do komputerów na wrocławskiej giełdzie. Za pierwsze programistyczne zlecenie wyszła mu kwota w sam raz na malucha. Za pierwsze poważne transakcje sprzedaży własnoręcznie wykonanych akcesoriów do Amig i Commodore mógł żyć jak król. Stolik do handlu wynajmował mu szef giełdy Zbigniew Jagiełło, dzisiaj prezes PKO BP. Rachunek był prosty: komponenty z Bułgarii kosztowały 15 dolarów, poważni panowie przyjeżdżali do Legnicy, by płacić za złożony sprzęt 100 baksów za sztukę.
Niemiecka robota
— Dzień dobry, chciałem firmę zarejestrować.
— Młody człowieku, a ile ty masz lat? — 16, proszę pani. Ukończone.
— No to zapraszam za dwa lata. Tak oto skończyło się pierwsze, licealne podejście Tomasza Czechowicza do założenia własnej firmy. Nie mieściło mu się w głowie, że są jakieś ograniczenia wiekowe. Zakładał, że biznesmenem może być każdy, kto potrafi prowadzić biznes. Urzędniczki skarbówki pogoniły go w trymiga. Bo kto to słyszał, żeby dzieciaki tak? Firmy? Do nauki niech się wezmą.
— Poszedłem na studia, na elektronikę do Wrocławia. Nie chciałem być biznesmenem, lecz inżynierem. Ale na studiach mi się nudziło. To zacząłem sprowadzać używane i nowe komputery z Niemiec. Przebitka była stuprocentowa, towar szedł na pniu, nagle zrobiła się z tego firma i trzech kolegów wspólników.
Janusz, Tomasz i Tomasz, czyli JTT — wspomina prezes MCI. Gdy lawina ruszyła, posypały się nagrody, propozycje wywiadów. Zaprzyjaźnił się z Warszawą i milionami obcej waluty na koncie.
— Zdobyliśmy rynek tym, że w początkach działalności, gdy banki pożyczały na 70 proc. rocznie, mieliśmy u niemieckich dostawców niemal 20 mln marek kredytów kupieckich bez żadnych zabezpieczeń. Wariactwo z ich strony, ale nam to dało możliwość sprzedawania sprzętu z marżą choćby 5-procentową. I tak zawładnęliśmy rynkiem — wyjaśnia Tomasz Czechowicz. Wykiełkowała myśl o fuzji z Optimusem, sen o budowie europejskiego giganta.
— Rozmawialiśmy o tym, ale analiza pokazała, że może na giełdzie wycena Optimusa podskoczy, jednak ekstrazysków nie będzie za dużo. Pomysł upadł — tłumaczy Roman Kluska, wówczas prezes Optimusa.
Fiasko, format, fundusz
Sielanka w JTT trwała do 1998 r. Wtedy, po serii nieporozumień, wspólnicy solidarnie odwołali Czechowicza z funkcji prezesa spółki, mającej oddziały w kilku krajach, pół tysiąca pracowników i ponad 400 mln zł przychodu przy 10 mln zł zysku netto. To jednak Optimus był na giełdzie i korzystał z niej pełnymi garściami, podczas gdy JTT na parkiet szedł opornie. Za opornie.
— Poróżniła nas wizja biznesu, paliłem się na giełdę. Byłem wtedy świeżo po MBA i miałem nowe, inne spojrzenie na kwestie zarządzania spółką. Trochę przeżyłem rozstanie z JTT, w końcu je budowałem. Ale szybko się otrząsnąłem i wraz z Enterprise Investors wyklarowałem pomysł na MCI — zaznacza biznesmen. W MCI przed pęknięciem internetowej bańki wszystko miało różowy kolor. Po huraganie z okolic 2000 r. spółka była nieco poobijana, ale wciąż na powierzchni. Z niższą wyceną giełdową i kilkoma porażkami na koncie. Ale i tak miała się lepiej niż JTT, które w kilka miesięcy po odejściu Czechowicza popadło w tarapaty związane z fiskusem. Podobnie cierpiał Optimus, zawiniła błędna interpretacja przepisów. Po latach okazało się, że racja stała po stronie przedsiębiorców, ale w tym czasie marka JTT zniknęła już z rynku.
— Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że miałem szczęście. Ominęła mnie ta cała karuzela z policją, rekwirowaniem majątku itp., a do tego stworzyłem biznes w odpowiadającym mi formacie — uważa menedżer.
Materiał na bajki
Dziś dla wielu Tomasz Czechowicz to materiał na guru inwestorów technologicznych w Europie, ktoś, kto wizjonerstwem i odwagą może przyćmić blask miliardów Kulczyka czy Solorza. Może. Czy spełni nadzieje?
— Będzie jeszcze mocniejszy. Ma małpią zwinność i szybkość w biznesie. Zawsze o krok przed innymi — mówi Ondřej Fryc.
— Doświadczony, odważny, z refleksem, no i prawdomówny. A do tego dużo bardziej ambitny niż większość graczy z okolicy, w której już zaczyna dominować — dodaje Ola Ahlvarsson.
Sam Tomasz Czechowicz zastrzega, że energii i zapału mu nie zabraknie jeszcze długo. Że niby mógłby na emeryturze niczym Roman Kluska skasować swoje kilkaset milionów i paść owce? Nie ta bajka. Woli tańczyć z wilkami.