Bez ostrej napinki

Wojciech Surmacz
opublikowano: 2007-01-26 00:00

ROZMOWA: PAWEŁ MAŁASZYŃSKIWschodząca gwiazda. Równy gość. Ostatnio dziennikarz śledczy. Mógłby zarabiać więcej…

„Puls Biznesu”: Na rozdaniu telekamer pozdrawiał pan „chłopaków z osiedla”...

Paweł Małaszyński: Wiedziałem, że mnie oglądają.

 

Co to za ferajna?

Normalni koledzy z osiedla, z którymi się wychowałem. Cały czas są moimi przyjaciółmi. Zawsze, kiedy jestem w Białymstoku, to się spotykamy. Trzymamy się razem. Mamy swoją paczkę. Na rozdaniu nagród wszyscy siedzieli przed telewizorem u kumpla. Zadzwonili wcześniej, że będą oglądać. Trzymali kciuki, postanowiłem ich pozdrowić — i tyle.

 

To widzę, że jakichś szczególnych objawów sodowej nie ma?

Nic z tych rzeczy. Nigdy takich problemów nie miałem.

 

Piszą o panu „najbardziej oczekiwany debiut roku w kinie”. Jakie uczucie?

Szczerze? Nie wiem. Trudne pytanie. Naprawdę.

 

Deprymujące?

Troszeczkę może tak. Ale już się powoli przyzwyczajam. Zobaczymy, jak będzie. Na pewno nie mnie oceniać ten debiut na dużym ekranie. Na pewno się denerwuję. Sam jestem ciekawy, jak wypadłem, bo jeszcze tak naprawdę nie widziałem tego filmu. Zobaczę dopiero na premierze. Gdybym już go widział, może byłbym trochę bardziej zdystansowany. Zobaczymy, jakie wtedy emocje przyjdą.

Jak się panu gra na planie filmu pełnometrażowego, bo wcześniej, to tylko jakiś drobny epizod w „Pianiście” u Polańskiego?

To prawda. Na pewno jest więcej czasu na wszystko. W tym małym formacie telewizyjnym odbywa się wszystko dużo szybciej. Nie ma czasu na pewne rzeczy. W kinie podchodzimy do wszystkiego inaczej. Chociaż przy tej produkcji do końca tak nie było. Mieliśmy zaledwie jakieś dwa tygodnie zdjęć. To też nie jest tak dużo.

 

Ale większy luksus był?

Na pewno.

 

Będą dziewczyny piszczały na „Świadku koronnym”?

(Śmiech) Nie mam bladego pojęcia. Nie myślę takimi kategoriami. Czy zapiszczą? Publiczność będzie za albo przeciw — po prostu. Komuś się film będzie podobał, komuś nie. Komuś się Małaszyński spodoba, komu innemu — nie. Zdania zawsze będą podzielone. Nie jestem w stanie sprostać zapotrzebowaniom wszystkich. Publiczność oceni.

 

W opisach filmu często się pojawia taki tekst: „Dziennikarz, skrywający bolesną tajemnicę, na własną rękę szuka sprawiedliwości”. O co chodzi?

Marcin Kruk, którego gram, to znany dziennikarz śledczy, zajmujący się sprawami kryminalnymi. Jedną z priorytetowych jest dotarcie do gangstera — Jana Blachowskiego i przeprowadzenie z nim wywiadu. Kruk skrywa w sobie pewną tajemnicę… No nie wiem, czy mogę? Chociaż... Kruk podejrzewa Blachę, że był zamieszany w śmierć jego żony. Chce rozwikłać tę zagadkę. Dojść całej prawdy — kto jest za to odpowiedzialny. Idzie na ten wywiad z myślą, żeby tę szaradę rozwiązać.

 

Musiał pan połączyć warsztat aktorski z dziennikarskim. Przy czym, grał pan śledczego. To najcięższy kaliber naszej profesji. Jak się pan wczuwał w rolę?

Miałem mało czasu na przygotowanie. Zazwyczaj staram się długo przygotowywać do roli, więc musiałem sobie bardzo szybko zbudować pewien bagaż doświadczeń, które mój bohater za sobą niósł. To było najtrudniejsze…

 

Niech mi się pan nie wykręca w stylu „dałem z siebie wszystko — w takim stopniu, w jakim mogłem”. Jak pan tworzył postać Kruka, musiał pan korzystać z doświadczeń zawodowców. Kto panu pomagał?

Bardzo dużo czerpałem z wiedzy Artura Kowalewskiego, który jest też producentem tego filmu. On był dziennikarzem śledczym. Przecież zrobił „Alfabet mafii”. Właściwie on mnie kierował, wiedział, czym to się je. Dla mnie najtrudniejsze było ukrywanie uczuć. Nie możesz ich okazywać, przeprowadzając wywiad z gangsterem. Zimne, proste pytania… Zero emocji. Oczywiście mojej postaci powoli puszczają nerwy, emocje zaczynają grać główną rolę. Powstaje gorączkowa sytuacja. Taka bardzo duszna, wręcz klaustrofobiczna.

 

Abstrahując od portretu psychologicznego — ciężko było zagrać dziennikarza? Poznał pan trochę ten zawód od kuchni?

Absolutnie nie. To jednak tylko rola w filmie.

 

Po tej roli zmienił pan zdanie o dziennikarzach?

Zależy jakich dziennikarzy mam pan na myśli.

Nie lubi pan dziennikarzy?

Są dziennikarze i dziennikarze. Różnie bywa.

 

Ile czasu panu zajęło dotarcie na ekrany kin?

Cztery lata.

 

Ciężka robota?

Tak. Chociaż od dłuższe- go czasu mijałem się z tym kinem. Miałem wcześniej parę propozycji. Ale mnie nie satysfakcjonowały. Cały czas się realizowałem w tych serialach zamkniętych, czyli najpierw w „Oficerze”, potem w „Oficerach”. Potem przyszła „Magda M.” Teraz jest „Tajemnica twierdzy szyfrów”. Oczywiście chciałem się pojawić na dużym ekranie. Ale nie miałem takiej napinki ostrej, żeby koniecznie w kinie... Zawsze wybieram propozycje, które mi się po prostu podobają. Długo się zastanawiam nad podjęciem decyzji, czy wejść w projekt. Do tej pory te najbardziej dla mnie interesujące były akurat seriale. Dlatego gram na małym ekranie.

 

W końcu trafił pan na plan „Świadka”. W jaki sposób?

Dostałem propozycję, miałem parę dni na zastanowienie… Nic nadzwyczajnego. Zostałem zaproszony na cas-ting. Pamiętam, że na pierwszy nie mogłem przyjść, bo miałem zdjęcia w „Oficerze”. No i poproszono mnie na drugi. Przyszedłem. Po paru dniach dostałem odpowiedź, że zostałem wybrany i przesyłają mi cały scenariusz.

 

Zanim pan poszedł na casting — wiedział pan o czym będzie ten film?

Dostałem tylko jedną scenę na casting — i to wszystko. Ale oczywiście wcześniej wiedziałem, że jest realizowany serial „Odwróceni”. I wiedziałem, o czym to mniej więcej jest, ale nie wiedziałem, że TVN szykuje się do fabuły.

 

Jak pan ocenia ten scenariusz ? Jak się czytało?

Ewoluował w czasie zdjęć. Zmienialiśmy dialogi, sy- tuacje. Pewne rzeczy dodawaliśmy, inne — wyrzucaliśmy. Potem montaż, wtedy w ogóle wypadło parę scen. Być może znajdą się na dodatkach jako sceny niewykorzystane. Scenariusz nigdy nie jest zamknięty — przynajmniej moim zdaniem. Oczywiście wszystko w dialogu ze scenarzystą i reży- serem.

 

Oglądał pan „Alfabet mafii”, zanim się dowiedział o roli w „Świadku”?

Parę odcinków.

 

Lubi pan te tematy…

Mafia?

 

No...

Te ksywy są raczej wszystkim znane. Słyszałem je w radiu, widziałem w telewizji, czytałem w prasie… Jak każdy człowiek. Słyszało się o tym, ale nie jestem „fascynatem”. Nigdy nie byłem na bieżąco.

 

Myśli pan, że historia, którą opowiada pan w filmie, mogła wydarzyć się naprawdę?

Na pewno takiego Marcina Kruka nie było. Czy mogła być taka historia? Wszystko możliwe.

 

Dużo pan dostał za tę rolę?

(Śmiech) Można było dostać więcej. Zawsze można dostać więcej.

 

Ale dużo więcej niż za „Magdę M.” albo inne seriale?

Co to, to nie… Nie odpowiem na te pytania.

 

Na co pan liczy po tym filmie?

Po każdej zakończonej produkcji telefon może dzwonić, ale może też przecież zamilknąć. Z tym się liczę. Mam tylko nadzieję, że film spodoba się widzom. Wszyscy w ekipie zawsze pracujemy na wspólny sukces: żeby film się spodobał. Jeżeli tak będzie, to super.

 

Jak się pracowało z Jarosławem Sypniewskim?

Poznaliśmy się dopiero na planie. Wcześniej Jarka nie znałem. I jak to na początku współpracy: najpierw się ścieraliśmy, musieliśmy się poznać. Współpraca układała się różnie.

 

Ale wyłaził z niego dokumentalista? Przecież Sypniewski robił wcześniej głównie filmy dokumen- talne. Czuł pan dużą róż- nicę między nim i — daj- my na to — Maciejem Dejczerem?

Na pewno. Maciek więcej zrobił filmów fabularnych.

 

Stary wyga fabularny.

Dokładnie. Nie należy porównywać takich ludzi.

 

Takie nazwiska: Foremniak, Żmijewski, Grabowski, Globisz. Czuli oddech nowej gwiazdy na karku?

Nie miałem z nimi żadnych scen.

 

Ale sama świadomość obecności — przytłaczała?

Dla mnie to był zaszczyt, że znalazłem się w takim gronie. Trzeba się z tego cieszyć. Oby było tak dalej.

 

Słyszał pan na planie teksty pod swoim adresem typu „wschodząca gwiazda” albo „młody wilk”?

(Uśmiech) Nie spotkałem się z takim komentarzami.

 

Bardzo pan nie lubi jak pana nazywają następcą Bogusława Lindy?

Nie wiem, skąd takie porównania. Ciągle ktoś porusza ten temat. Może dlatego, że kiedyś chlapnąłem, że napisałem o nim pracę magisterską?

 

A napisał pan?

(Śmiech) No tak. I teraz wszędzie piszą o mnie „nowy Bogusław Linda”. Szczególnie po „Oficerze”. Ale nie mam z tego powodu jakichś problemów. Nie myślę o swoim zawodzie w takich kategoriach.

 

A jak wrażenia po pracy z Andrzejem Wajdą w „Post mortem”?

Super! Bardzo dobrze mi się pracowało. Moja rola nie jest duża, ale bardzo się cieszę, że miałem możliwość spotkania z mistrzem na planie. Chociaż na chwilę. Jest bar- dzo elastycznym reżyserem, uważnie słucha aktorów. I czerpie z nas dużo. Bardzo fajny człowiek.

 

Chciałby pan zostać w kinie na stałe?

Ale ja nie rozgraniczam filmu na kino i telewizję. Zawsze jes-tem gotów wystąpić w ciekawym projekcie. n

Popularny z powołania

Porzucił prawo po pierwszym roku, bo uznał, że jego prawdziwe powołanie to aktorstwo. W wieku 22 lat dostał się do wrocławskiej PWST (za trzecim razem). Dyplom zdobył w 2002 roku. Ma żonę Joannę i syna — Jeremiasza. Laureat nagrody „Viva! Najpiękniejsi 2005”. Zdobył Telekamerę 2007 w kategorii Najlepszy Aktor. Jak na razie największą popularność przyniosły mu role w serialach „Oficer” (TVP) i „Magda M.” (TVN).