Wielogodzinna debata Sejmu nad przyszłością Polski w UE, a przy okazji nad wnioskiem o wotum nieufności dla ministra Radosława Sikorskiego — potwierdziła głębokość politycznego pęknięcia.
Pierwszy raz od akcesji do UE barwy narodowe zostały wykorzystane tak konfrontacyjnie wobec unijnych gwiazdek. Notabene wzruszało rozdzieranie szat w obronie Konstytucji RP przez posłów, którzy w roku 1997 uczestniczyli w krucjacie przeciwko jej zatwierdzeniu w referendum jako „bezbożnej i antynarodowej”.
Po wczorajszym starciu absolutnie strategiczna staje się procedura ratyfikacji ewentualnej nowej umowy unijnej, dyscyplinującej Euroland i państwa kandydackie. Polska konstytucyjnie może przekazać na zewnątrz kompetencje organów państwa „w niektórych sprawach”. Wtedy ratyfikacja wymaga 2/3 głosów zarówno w Sejmie, jak i Senacie.
I tu zaczynają się dla rządu Donalda Tuska wysokie schody, ponieważ w izbie poselskiej potrzeba 307 mandatów, a zdeklarowane siły prounijne mają tylko 303 (PO 207, PSL 28, RP 41, SLD 26, MN 1). Skutecznie blokująca mniejszość liczy 157 szabel (PiS 136, SP 19, niezrzeszeni 2).
Nie ma problemu w Senacie, gdzie traktatowa większość dysponuje 69 mandatami (PO 63, PSL 2, niezależni 4), opozycja zaś ma 31 (PiS 29, SP 2). Te obliczenia opierają się na teoretycznej pełnej obecności, ale akurat w tych głosowaniach frekwencja w obu izbach byłaby bardzo wysoka.
W praktyce klucz do unijnej przyszłości Polski leży zatem w odczytaniu słów „w niektórych sprawach” w kontekście nowej umowy. Ale rzetelnej, prawnej, a nie polityczno-propagandowej.
Nieuczciwością byłoby, gdyby rząd najpierw wynegocjował nowy traktat, a potem dokonał samooceny dzieła i przeforsował uchwałę Sejmu, że procedura ratyfikacyjna umowy wymaga jedynie większości zwykłej.