Na sali cisza, choć ludzi sporo. Facet w garniturze co kilkadziesiąt sekund odczytuje liczby, a 200 osób w skupieniu lustruje kartoniki, mając nadzieję, że którąś na nich znajdą.
Po kwadransie z końca sali ktoś krzyczy: „Bingo!!”. Głowy graczy zwracają się ku starszemu panu w beżowej marynarce. Taksówkarzowi Tadeuszowi Mazurkowi dopisało szczęście — właśnie zdobył 300 złotych. W bingo gra, odkąd w Warszawie przy Marszałkowskiej otwarto pierwszy salon:
— Lubię tu przychodzić, bo wygrać można sporo, a przegrać — niewiele.
Do Polski bingo trafiło 14 lat temu. Gdy Antonio Graumacon, syn właściciela salonu bingo w Walencji, przyjechał nad Wisłę, o tej grze wiedziano u nas niewiele. Młody Hiszpan szybko dogadał się z Warsem i Specjalistyczną Spółdzielnią Gastronomiczną: w warszawskich Domach Towarowych Centrum — w dawnym DT Junior — powstał pierwszy w krajach dawnego Bloku Wschodniego salon bingo pod szyldem spółki joint venture Biss International.
— Ludzie zaglądali tu z czystej ciekawości. Większość myślała: kasyno! Tłumy zaczęły walić wtedy, gdy w telewizyjnej reklamówce pojawiła się informacja, ile można wygrać — wspomina Mirosław Postuła, prezes Biss International.
Pierwsze zakumulowane bingo wynosiło wówczas aż 360 mln starych złotych (36 tys. nowych). Góra pieniędzy działała na wyobraźnię. Stacje radiowe potrafiły przerwać program newsem o kolejnej wielkiej wygranej. Tytuły gazet uderzały w oczy cyframi z rzędami zer, a artykuły wskazywały na powiększające się grono posiadaczy fortun. Z salonów — taksówkami pod ochroną — odjeżdżali ludzie, którzy w jednej chwili stali się milionerami.
Ale zarabiali nie tylko gracze. Szybko salony tej gry pojawiły się w Łodzi, a potem w Częstochowie, gdzie lokal poświęcił duchowny z klasztoru na Jasnej Górze. Księża z ambon bingo nie ganili, gdyż z reguły uważali, że to nie hazard, lecz forma rozrywki. W wielu krajach zresztą, choćby w Kanadzie czy USA, bingo organizują rozmaite Kościoły chrześcijańskie, zarabiając na remonty świątyń, pomoc dla bezdomnych czy inne charytatywne cele.
Niebawem w bingo dało się pograć także w Kołobrzegu, Warszawie (przy Rondzie Wiatraczna) czy katowickim Spodku.
— W naszym salonie grywa wielu sławnych piłkarzy — na przykład Wojciech Kowalczyk czy Dariusz Dziekanowski. Koszykarze z I ligi też. Bywał Tadeusz Ross, grywa Włodzimierz Press i aktorzy popularnych seriali telewizyjnych. Najwięcej to chyba ze „Złotopolskich”: Nejman, Jasiek policjant, także „pani Grzybowa”... — Ewa, kasjerka, która w salonie przy Marszałkowskiej pracuje od lat, wie, co mówi. A na aktorów oko ma szczególne, bo jej mąż był sobowtórem Cezarego Pazury w „Killerów 2-óch”.
W bingo gra prokurator i adwokat, taksówkarz i student. Młodzi i emeryci. Najstarszym chyba gościem w Warszawie jest pewna 80-letnia, dystyngowana starsza pani. Pan Mirosław wspomina, jak w salonie w Łodzi — kiedy jeszcze istniał — w każdy piątek przychodziła grupa emerytów. Zajmowali dwa stoliki. Z emerytur odkładali 30 złotych i grali, aż pula nie wyschła. To, co wygrywali, dokładali do puli lub przeznaczali „na szaleństwa”.
— Dzisiaj premia za linie wynosi 192 zł, premia za bingo — 672 zł, a bingo zakumulowane — 303 607 złotych — mówi Postuła, wskazując na świetlną tablicę.
W salonach bingo widać wiele kobiet. Nikt ich tu nie podrywa, nie zaczepia, nie przysiada się z drinkiem, nie próbuje zagaić rozmowy. Spokój. Każdy zajmuje się swoim kartonikiem i nie chce przegapić numerka.
— Co piątek i sobotę trochę gram, trochę patrzę, jak inni grają. Gdy już skończą mi się kartoniki, idę przed salon do swojej taksówki i czekam na wychodzących — mówi Tadeusz Mazurek, dzisiejszy zwycięzca.
Uważa, że miał farta. Nie, nie dlatego, że szczególnie dużo wygrał. 3 lata temu otarł się o szczęście!
— Pamiętam jak dziś. Facet trafił prawie milion złotych! Najwyższą jak dotąd wygraną w Polsce. Aż mnie ciarki przeszły po plecach — tylko dlatego, że byłem wśród 200 osób, które też mogły wygrać. Niezapomniane wrażenie! Pewnie, że bym chciał wygrać, ale fakt, że jest się tak blisko szczęścia, wystarcza — mówi Mazurek.
— Średnio co 5-7 minut ktoś z sali woła, że ma linię, a co kwadrans, że bingo. Duże bingo pada rzadziej: co 3-4 miesiące — opowiada Ewa, kasjerka.
— Raz pieniądze trafiły do faceta, który przyszedł do nas po raz pierwszy w życiu — przypadkowo. Spóźnił się na seans do kina Palladium i by przeczekać do następnego, zaczął grać. Przy drugiej grze trafił duże bingo. W Łodzi pewna kobieta miała jeszcze większego farta, bo trafiła duże bingo dwa razy — ilekroć przyszła do salonu, wygrywała! — wspomina dobre czasy Mirosław Postuła.
Za to pecha mieli dwaj starsi panowie, którzy przed 10 laty postanowili zagrać wspólnie na jednym kartoniku. Przy szóstym jeden z nich trafił duże bingo za 700 mln zł (w nowych złotych — 70 tys.). Cieszyli się do czasu, gdy jeden z nich miał odebrać wygraną. Zgodnie z regulaminem, należy się ona temu, kto kupił kartonik. Wspólnicy do dziś nie mogą się dogadać, jak się podzielić wygraną. Część pieniędzy wciąż leży w sejfie.
Wielu gra, wykorzystując przyzwyczajenia. Gracze chętniej biorą ostatnie dwie karty sprzedawane w jednej grze albo grają w ulubionym miejscu na sali.
— Zawsze kupuję karty tylko od jednego sprzedawcy, bo wierzę, że przynosi mi szczęście — i wie pan co? Działa! — twierdzi Tadeusz Mazurek.
Kto wie, czy nie stalibyśmy się potentatem bingo, gdyby nie urzędnicy z ministerstwa finansów. Wymyślili, jak wycisnąć cytrynę do ostatniej kropli. Albo zarżnąć kurę, znoszącą złote jaja — jak kto woli. Nie od razu wymyślili. Stopniowo.
Przez pierwszych kilkanaście miesięcy działalności spółka joint venture Biss International, właściciel salonu w DTC — jak inni prowadzący salony — miała słodkie życie. Nie płaciła podatku dochodowego, a fiskusowi odpalała jedynie dwuipółprocentowy podatek obrotowy. Złote czasy.
— Gdy przybyło salonów, urzędnicy wprowadzili nowe zasady, podnieśli nam podatek do 7,5 procent i wprowadzili koncesje: po 300 mln starych złotych od każdego salonu! Ale interes nadal kręcił się świetnie. Po niespełna roku było już w całej Polsce prawie 30 salonów. Największy — w Krakowie. Wyjątkowy, bo gra się na dwóch piętrach. Nie słyszałem, żeby gdzieś był podobny — mówi Mirosław Postuła.
W kolejnej zmianie ustawy „hazardowej” podwyższono podatek — o 100 procent, wprowadzono zakaz reklamy i konieczność rejestracji klientów.
— I to był początek końca salonów bingo w Polsce. Trzeba było obniżyć wygrane, a gdy się mniej wygrywa, to i gra się mniej. No i rejestrowanie gości... Każdy przed wejściem musiał okazać dowód osobisty, a to raczej nie budziło miłych wspomnień. Salony zaczęły świecić pustkami i w końcu padać jeden po drugim. Bo bingo to nie szachy, lecz gra masowa: tylko wtedy się opłaca, gdy wielu w nią gra i wielu zrzuca się na wygraną dla kilku — wspomina Postuła.
W ministerstwie finansów ktoś się widać połapał w czym rzecz i cofnął poprzednie nakazy. Podatek spadł do 10 procent. Ale ludzie już się zrazili. Ostało się wtedy może 7-8 salonów w całej Polsce.
— Dzisiaj zostały trzy: ten wielki w Krakowie przy Królewskiej, warszawski w Juniorze i w Częstochowie. Państwo nadal świetnie zarabia na bingo. Każdy bilet wejściowy to pieniądze wyłącznie dla Skarbu Państwa. Odbierając z drukarni kartoniki do gry, musimy od razu opłacić 10-procentowy podatek, inaczej nam ich nie wydadzą. Zamawiamy więc tyle, ile potrzeba, a gdy zabraknie, wysyłamy człowieka z pieniędzmi do drukarni — komentuje Mirosław Postuła.
Bingo w Polsce powoli obumiera.
Że obumiera, nie dostrzegają jednak skoncentrowani na grze. Jak w każdej grze z elementem hazardu — od ruletki po totolotka — i w bingo zdarzają się dziwacy, którzy twierdzą, że znają systemy na pewną wygraną. Taki profesor elektroniki... Twierdził, że może skonstruować komputer i okulary optyczne, które powodują, że — siedząc na sali — może przez okulary właśnie wychwytywać liczby, jakie ma wylosować maszyna losująca i zmusić ją, aby wyrzucała kule właśnie z określonymi numerami. Szefowie warszawskiego salonu zapytali, ile wynalazca chciałby za takie urządzenie. Odparł: „Z milion dolarów”.
Ile można przegrać w bingo? Niewiele, bo to nie kasyno. Stawki są minimalne i w każdej chwili można przestać. Człowiek może grać maksimum na dwóch kartonikach i gdyby nawet grał całą noc bez wygranej, w najgorszym wypadku straciłby 50-70 złotych.
— Do salonu na Marszałkowskiej przychodzi wielu stałych graczy — codziennie przed południem lub wieczorem albo w każdy piątek i sobotę. Niektórzy są tak punktualni, że zegarki można regulować — śmieje się Ewa z kasy.
Dla niektórych bingo to jednak hazard. To ci, którzy na widoku mają tylko duże bingo. Spędzają w salonie masę czasu, i zazwyczaj to, a nie przegrane pieniądze, jest powodem problemów. Obsługa pamięta, jak na salę wpadła rozsierdzona żona gracza, podbiegła i zaczęła okładać go parasolką, krzycząc, że jego dom jest na Mokotowie, a nie w salonie przy Marszałkowskiej.
Bywa, że nałogowcy sami proszą pracowników salonu, by ich więcej nie wpuszczali. Dostają wtedy certyfikat, który pozbawia ich prawa wstępu. Zdarza się, że potem byli gracze błagają ochronę, by papier anulować. Nic z tego. Jak się ma za szefa medalistę mistrzostw Europy w boksie w wadze ciężkiej, Grzegorza Skrzecza — trudno inaczej... Grzegorz odpowiada za bezpieczeństwo i nie pamięta, by doszło kiedykolwiek do większej rozróby.
— Czasem ktoś krzyknie, żeby inny gracz nie gadał, bo przeszkadza w sprawdzaniu numerków. Tu nie ma czasu na awantury! — mówi Skrzecz.
Niespokojnych rozluźnia już sam widok człowieka, który wytrzymał na ringu trzy rundy z Teofilo Stevensonem.
