W obszernym tekście „Czeka nas powyborcza jazda po bandzie” z przedwyborczego piątku, 13 października, zarysowałem kalendarz bardzo opornego oddawania/przejmowania władzy z datami najpóźniejszymi możliwymi – i na razie wszystko sprawdza się co do dnia. Piotr Müller, rzecznik odchodzącego rządu, potwierdził, że powołanie i zaprzysiężenie przez Andrzeja Dudę nowego gabinetu Mateusza Morawieckiego odbędzie się w terminie ostatnim możliwym, czyli dopiero w poniedziałek, 27 listopada. Notabene datę ustala absolutnie nie prezydent, lecz osobiście premier, oznajmiając gotowość rządu po skompletowaniu ministrów. Identycznie wygląda kwestia exposé na posiedzeniu Sejmu i głosowania wotum zaufania – to nie marszałek wzywa, lecz premier informuje, że jest gotowy. Mogę położyć głowę, że głosowanie odbędzie się dopiero w poniedziałek, 11 grudnia. Prawie dwa miesiące po wyborach dotychczasowy najwyższy władca Jarosław Kaczyński, całe PiS oraz liczący 7,6 mln obywateli jego elektorat wreszcie dowiedzą się ostatecznie i nieodwołalnie o porażce. Mentalnie oczywiście nigdy nie przyjmą brutalnej dla nich prawdy do wiadomości, pozostając w przekonaniu, że suweren to niewdzięcznik i zdrajca.
Maksymalne rozciąganie kalendarza potwierdza, że PiS uczepiło się władzy naprawdę pazurami. W tym kontekście bardzo zasadne jest pytanie, jak długo strasznie szkodliwy dla państwa chocholi taniec może jeszcze potrwać. Zakładając, że wyrób rządopodobny Mateusza Morawieckiego zostanie posłany do kosza dopiero 11 grudnia – kolejny graniczny termin wybrania przez Sejm premiera i od razu gabinetu Donalda Tuska wypada… 25 grudnia. Oczywiście sfinalizuje się to znacznie wcześniej, obstawiam że 12 grudnia. Wisi bowiem pewien bat terminowy, nie tylko symboliczny, lecz bardzo ważny decyzyjnie – w czwartek-piątek 14-15 grudnia odbywa się cokwartalny szczyt Rady Europejskiej. Donald Tusk zrobi wszystko, naprawdę wszystko, żeby już nie dopuścić do udziału Mateusza Morawieckiego, lecz po dziewięciu latach ponownie objąć fotel Polski w organie, któremu przewodniczył w kadencji 2014-19 z fotela neutralnego.
Na froncie kalendarzowo-politycznej walki coraz większego znaczenia nabiera ustawa budżetowa na 2024 r. Uchwalanie budżetu na przełomie kadencji zawsze wiąże się z dodatkowymi problemami, zwłaszcza gdy zmienia się ekipa rządząca. Gabinet Mateusza Morawieckiego projekt wniósł terminowo do Sejmu 29 września 2023 r., to obszerny druk nr 3639 zakończonej kadencji. W ostatnim jej tygodniu, dokładnie 7 listopada, rząd wniósł jeszcze autopoprawki, polegające na przesunięciach wydatków, bez zwiększania limitu deficytu. Konstytucja RP nakazuje, by prezydent otrzymał ukończoną ustawę budżetową do podpisu w ciągu czterech miesięcy od wniesienia projektu do parlamentu, czyli do 29 stycznia 2024 r. Jeśli nie dostanie – może w ciągu 14 dni zarządzić skrócenie kadencji Sejmu (automatycznie i Senatu) oraz rozpisać kolejne wybory. Zgodnie z zasadą dyskontynuacji stary druk nr 3639 z autopoprawką przestał 12 listopada o północy istnieć, budżet musi zostać ponownie wniesiony do Sejmu w nowej kadencji. Do 15 listopada to jednak nie nastąpiło, moje pytanie o techniczną w końcu datę zostało przez rzecznika Piotra Müllera całkowicie zlekceważone. Bez względu jednak na termin wniesienia, nowa ekipa rządowa musi oswoić się z okolicznością, że Andrzej Duda za datę startową pracy nad budżetem uzna oczywiście 29 września. A zatem w okresie świąteczno-noworocznym i potem w styczniu rząd Donalda Tuska będzie musiał stanąć na rzęsach i do 29 stycznia budżet – oparty na projekcie Mateusza Morawieckiego – w obu izbach parlamentu bezwzględnie ukończyć…