W mitologii greckiej nie brakuje bogów bohaterów, którzy ratowali świat, gdy inni wątpili. W mitologii motoryzacyjnej takim bohaterem był… SUV. A dokładniej Porsche Cayenne. Model, który przez purystów został uznany za zdradę ideałów, a przez ekonomistów – za cud. Gdybyśmy mieli nadać mu mityczne imię, byłby pewnie Prometeuszem, czyli tym, który przyniósł marce ogień przetrwania.
Na krawędzi
Pod koniec lat 90. Porsche stało na krawędzi. Sprzedaż legendarnej dziewięćsetjedenastki nie wystarczała, by utrzymać markę na powierzchni. Rynek SUV-ów rósł jak bar z ambrozją na Olimpie, a niemieccy bogowie ze Stuttgartu nie mieli w ofercie nic, co odpowiadałoby na potrzeby naszych czasów. Konkurencja? A i owszem. Mercedes w odpowiedzi na nową modę przygotował model ML, a BMW zdobywało serca co modniejszych klientów modelem X5.
Porsche, nie chcąc pozostać w tyle, wpadło na szalony pomysł: zbudujmy samochód rodzinny. Tak, Porsche, symbol sportu i czystej adrenaliny, miało stworzyć pojazd, do którego da się włożyć wózek, psa i siatki z zakupami. Brzmiało to jak herezja. Kiedy Cayenne zadebiutował w 2002 r., fani marki wzdychali z rozpaczą. „To już koniec”, „Porsche się sprzedało”. I może rzeczywiście się sprzedało. Ale sprzedało się genialnie. W kilka lat Cayenne nie tylko spłaciło swoje istnienie, lecz także wyciągnęło firmę z finansowego Tartaru. Było niczym Herakles, który na szerokich barkach uniósł cały ciężar marki. Bez niego nie byłoby dziś Panamery, Taycana ani tych wszystkich dziewięćsetjedenastek, które śnią się po nocach purystom z benzyną we krwi.
Z perspektywy czasu widać, że Cayenne było dla Porsche tym, czym Midas dla mitów: wszystko, czego dotknął, zamieniał w złoto. SUV, który miał być skazany na potępienie, stał się żyłą finansową, która nakarmiła resztę bogów ze Stuttgartu. Zresztą czyż to nie ironiczne, że właśnie samochód o masie ponad dwóch ton uratował markę zbudowaną na micie lekkości i precyzji?Ale Cayenne to nie tylko finansowa opowieść o cudzie. To także lekcja o odwadze. Bo żeby ocalić siebie, Porsche musiało zejść do podziemi. W rejony, w które wcześniej nie zaglądało. To był motoryzacyjny Orfeusz, który zstąpił do piekła SUV-ów i wrócił z duszą sportowego auta. W świecie, gdzie luksus coraz bardziej oznacza praktyczność, Cayenne nie zniszczyło legendy Porsche, ono ją rozszerzyło. Udowodniło, że można mieć czworo drzwi, ogromny bagażnik, większy prześwit i wciąż serce bijące w rytmie 911.
Właśnie na tym polega geniusz Cayenne. Odważyło się być czymś więcej niż samochodem. Stało się symbolem. Nie zdrady, lecz ewolucji. Tak jak Prometeusz zapłacił za ogień cierpieniem, tak Cayenne zapłaciło latami kpiny. Ale dziś nikt już nie śmie się z tego SUV-a. Bo to on uratował resztę bogów ze Stuttgartu.
Biwak z mitologią
Dziś, gdy spojrzymy na Cayenne Turbo GT – 680 koni mechanicznych, czas na Nürburgringu krótszy niż osiągany przez sportowe coupé – widzimy nie tylko SUV-a. Widzimy mit spełniony. Feniksa, który wzbił się z popiołów kryzysu i przywrócił blask całemu rogowi obfitości marki Porsche. Cayenne to jeden z najlepiej prowadzących się SUV-ów na świecie. Co ja piszę?! To najlepiej prowadzący się SUV tej wielkości na świecie. To rodzinne auto, którym możesz i powinieneś pośmigać po torze, jakkolwiek niedorzecznie to by brzmiało. Cayenne daje tam radę. W sumie nie powinno to dziwić. Zawsze powtarzam, że Porsche nie umie budować aut, umie budować 911. Nic dziwnego, że każdy z modeli marki jest 911 w swojej klasie. Ale że daje radę w terenie? To już nie jest takie oczywiste. SUV powinien radzić sobie poza utartymi ścieżkami. Nie mówię tu o trudnym terenie zarezerwowanym np. dla Jeepa Wranglera, ale w biwak powinien potrafić. I potrafi. Porsche, po latach czytania o tym, jak to Cayenne doskonale radzi sobie na asfalcie, jak połyka kolejne ciasne zakręty, jak doskonale zestrojone ma zawieszenie i jak blisko mu do 911, powiedziało stop! Zabrało nas (w tym mnie) w Bieszczady. Z namiotem na dachu, bez zasięgu internetu, no i bez asfaltu.
Zgadzam się. Jazda w terenie i biwakowanie nie jest pierwszym, z czym kojarzy się nam Porsche, nawet Cayenne. Co prawda Niemcy wyposażyli już pierwszą generację tego modelu w terenowe atrybuty, np. reduktor, ale podejrzewam, że mało kto wówczas decydował się na poważniejsze wyprawy przez błoto. Nie inaczej jest i dziś. Cayenne, choć już nie jest wyposażane w reduktor, nadal ma ponadprzeciętne (jak na SUV-a) i wręcz zaskakujące (jak na Porsche) właściwości w terenie.
Udostępniony mi do bieszczadzkiego biwakowania Cayenne GTS ma tryby jazdy offoradowej przeznaczone na różne nawierzchnie, nie najgorsze kąty (natarcia: 24,4, rampowy: 18,9 i zejścia: 22,3 stopnia). Może brodzić w wodzie o głębokości do 53 cm i ma zawieszenie, które pozwala powiększyć prześwit o 25 cm. Nieźle, a zważywszy doskonałe prowadzenie na asfalcie, nawet doskonale. Za kilka dodatkowych złotych (kilka = 10 tys.) możesz wyposażyć swojego Cayenne w pakiet osłon chroniących podwozie podczas jazdy po bezdrożach. A do tego 4-litrowe V8, 500 KM i 660 Nm momentu obrotowego. Chce się… biwakować.
Namiot? A jakże, również od Porsche (za dodatkowe kilka zł – w tym wypadku kilka to 24 tys.). Z tym że to nie byle jaki namiot. Zaprojektowało go Studio F.A. Porsche z Zell am See. Boks kryjący przenośne mieszkanie jest długi na 146 cm, na 140 cm szeroki i na 34 cm gruby. Waży 58 kg. Po rozłożeniu mieści dwie osoby (jeśli auto jest wyposażone w relingi, udźwignie 190 kg) lub dwie lżejsze osoby, jeśli macie auto bez relingów, bo wówczas udźwig to 140 kg.
Wnioski? Po dwóch dekadach Cayenne pozostaje synonimem rozwinięcia skrótu SUV (Sport Utility Vehicle). Ma na wskroś sportowy charakter. Z tym że nie gardzi żadną odmianą aktywnego trybu życia. Woli szybkie asfalty, ale i nie klęka w terenie. Słowo! Byłem pod wrażeniem, jak duży wykrzyż może mieć auto z samonośnym nadwoziem. W terenie jest bardziej odważny niż większość jego właścicieli drżących o kondycję 23-calowych felg. Może cię przenocować. Wszystko to, będąc samochodem sportowym z krwi i blachy. Inżynierowie Porsche zawsze imponowali tym, jak budują zawieszenia. Tym, jak ich auta się prowadzą i jak pomagają kierowcy podczas szybkiej jazdy sportowej. Teraz wiem, że imponują też w terenie. Chapeau bas!
Bezpieczna przyszłość
Cel, w jakim Porsche zabrało nas w bieszczadzkie ostępy, był jasny. Pokazać, jak wszechstronnym autem może być Cayenne. Pokazali. Przekonywać nie musieli. Bardziej utrwaliłem tę wiedzę. Przez chwilę myślałem, że jest to też impreza pożegnalna. Już wtedy (był lipiec 2025 r.) wiedzieliśmy, że idzie następca tego modelu. Wiedzieliśmy też, że będzie elektryczny. Dziś wiem nieco więcej. O pożegnaniu nie ma mowy. Dosłownie za kilka dni jadę na premierę nowego Cayenne. Za kilka tygodni coś wam o nim opowiem. Ale dziś uspokoję tych, których martwi elektryczna przyszłość najbardziej wszechstronnego Porsche.
To, że nowe Cayenne będzie na prąd, nie oznacza, że Cayenne przechodzi na elektrykę. Paradoks? Nie do końca. Niemiecki producent, bogatszy o doświadczenie z nowym wyłącznie elektrycznym wcieleniem swojego mniejszego SUV-a, modelu Macan (ogłoszono koniec spalinowej wersji modelu i zastąpienie jej elektrykiem, by potem na szybko projektować nowego spalinowego SUV-a ), nie zamierza popełniać drugi raz tego samego błędu.
W rezultacie od 2026 r. w salonach Porsche pod nazwą Cayenne będą figurowały dwa zasadniczo różne samochody. Nowy (czytaj: na prąd) i ten, który znamy (czytaj: spalinowy). Co więcej, w Porsche zapewniają, że Cayenne z silnikiem spalinowym (chociażby jako cześć układu hybrydowego) będzie tak długo w ofercie, jak długo będą na nie klienci (i tak długo, jak pozwolą przepisy). Zatem puryści na razie mogą spać spokojnie… na dachu swojego Cayenne z V8 pod maską. I tego wam wszystkim życzę.

