Kolejna zamachowa tragedia dotknęła Francję, uśpioną spokojnym przebiegiem EURO 2016. Zygzakując 19-tonowym tirem po deptaku w Nicei, z którego 30 tys. widzów podziwiało 14 lipca fajerwerki, 31-letni Tunezyjczyk rozjechał na śmierć 84 osoby i znacznie więcej ranił, zanim został zastrzelony.

Charakterystyczny jest dualizm ocen przyczyn — prezydent i premier analizują, kiedy islamista tak się sfanatyzował, natomiast zszokowani ludzie pytają, jak to możliwe, że zbrodniarzowi udało się wjechać na obstawiony przez policję deptak i przejechać nie 20 metrów, lecz aż 2 kilometry!
Dobę po Nicei na szczyt listy zbiorowej śmierci wskoczyła próba wojskowego zamachu stanu w Turcji.
To wydarzenie ważniejsze od pojedynczego aktu terroru, chociaż trudno nazywać je zamachem. Był to chaotyczny bunt części wojskowych, wcale nie najwyższego szczebla — najważniejszy z aresztowanych generał był dowódcą jednej z armii na pograniczu.
Bunt wypalił się do sobotniego poranka, kiedy prezydent Recep Tayyip Erdogan odzyskał realną władzę i przystąpił do ostrej rozprawy nie tylko z puczystami, lecz wszystkimi, którzy mu przeszkadzali w stworzeniu silnego ustroju prezydenckiego. Zwłaszcza w wymiarze sprawiedliwości — usunięto ponad 2700 sędziów, aresztowano 10 członków sądu administracyjnego i rozpoczęto poszukiwania 140 członków trybunału kasacyjnego.
Podczas szczytu NATO w Warszawie prezydent Erdogan był jednym z najważniejszych uczestników. Turcja jest przecież głównym filarem południowej flanki sojuszu.
Do familijnej fotografii ustawiony został w samym centrum, dwa miejsca od Baracka Obamy. Dlatego naturalny był niepokój wszystkich wielkich o los kolegi ze zdjęcia — i ich oddech ulgi, gdy „standardy demokratyczne zostały w Turcji przywrócone”. Ale charakterystyczny był brak takich deklaracji od razu w nocy z piątku na sobotę, gdy bezosobowa Rada Pokoju (cóż za nazwa…) przejęła telewizję publiczną.
Chaotyczny bunt części tureckiej armii jako żywo przypomina tzw. pucz Janajewa w Związku Radzieckim.
19 sierpnia upływa ćwierć wieku od odizolowania prezydenta Michaiła Gorbaczowa w jego rezydencji Foros na Krymie. Ów pucz z 1991 r. od początku przypominał kabaret, a po dwóch dobach nieudacznicy padli na kolana.
Gwiazdą stał się Borys Jelcyn, a przed sylwestrem Związek Radziecki… przestał istnieć. Najbardziej widoczne różnice to liczba ofiar śmiertelnych (wtedy w Moskwie tylko 3, a teraz w jedną noc w Ankarze i Stambule co najmniej 265) oraz… skok technologiczny.
Gorbaczow w areszcie domowym był bezsilnym telewidzem, Erdogan zaś od razu przemawiał ze smartfona za pośrednictwem telewizji prywatnej, a potem wykorzystał bazy danych operatorów mobilnych do wysłania esemesa do każdego obywatela. To nauczka dla wszelkich puczystów — w XXI wieku nie wystarcza już przejęcie państwowej telewizji i radia, co np. w Turcji zrobili wojskowi w 1980 r. podczas ostatniego skutecznego zamachu stanu.