Czas dojrzeć przyczyny kryzysu budżetowego

Stanisław Albinowski
opublikowano: 2001-11-16 00:00

Włączyłem telewizor trochę za późno i usłyszałem tylko ostatnie zdania wypowiedzi eksperta z Centrum im. Adama Smitha, który panelistów „Tygodnika Politycznego Jedynki” w poprzedni czwartek zapewniał: „nie znam takiego kraju, który w obliczu kryzysu ekonomicznego podwyższa podatki”. Kiepski to ekspert, który kryzys budżetowy myli z ekonomicznym, a ponadto mija się z rzeczywistością. Albowiem przez ostatnie 15 lat we wszystkich niemal krajach OECD obciążenia podatkowe rosły — niezależnie od stanu koniunktury. Postulaty przeciwników rządu Leszka Millera zmierzają natomiast nawet do obniżania podatków, gdyż dzięki temu — jak zapewniają — nastąpi przyspieszenie wzrostu gospodarczego. Zależność ta jest w ogóle wątpliwa (patrz „PB” nr 180 z 14 września), a w naszej obecnej sytuacji pasuje do niej ludowe przysłowie: zanim słonko wzejdzie, rosa oczy wyje.

Znany ze swej agresywności tygodnik „Wprost” (nr 45 z 11 listopada) przypisuje rządowi intencje wręcz ludobójcze: „obciążenie (klasy średniej) większością kosztów ratowania budżetu to de facto aborcja dokonana na tej grupie społecznej”. Metafora jest poroniona i to nie mój zgryz, ale sam zarzut świadczy o postawach obsesyjnych. A do tego ograne powiedzenie, że „rząd chce zarżnąć kurę znoszącą złote jaja”. Gdzież są te złote jaja, proszę Redakcji — chciałoby się zapytać.

Spory wokół budżetu schodzą wciąż na obrzeża problemu, gdyż dotąd brakuje jednoznacznej diagnozy. Prof. Witold M. Orłowski z Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych NOBE zastanawiał się w „Business Week” (edycja polska, IX/2001) nad „nie wyjaśnioną zapaścią” finansów i doszedł do słusznego wniosku, że „spowolnienie wzrostu (PKB) tłumaczy tylko w minimalnym stopniu katastrofę polskiego budżetu”. A więc — gdzie leży przyczyna? Zdumiewające, ale trudno uniknąć wrażenia, iż nikt nie chce dostrzec jednego oczywistego faktu, choć jest on widoczny lepiej od innych czynników. Pisałem o tym już dwa razy, lecz poza kilkoma inwektywami żadnej reakcji nie było. Ale — do trzech razy sztuka.

Nie pomniejszając znaczenia nieracjonalności i rozrzutności po stronie wydatków — twierdzę, że główną przyczyną kryzysu finansowego jest relatywny spadek wpływów podatkowych do budżetu państwa, mierzony relacją ich wartości do PKB. Wykres ilustruje ten proces, ukazując zróżnicowanie dynamiki wpływów z tytułu trzech rodzajów podatków. Zauważmy jednak najpierw, iż PKB stanowi sumę zysków i płac brutto plus podatki pośrednie (VAT, akcyza i cło) minus dotacje. Tylko udział podatków pośrednich utrzymuje się przez cały badany okres na względnie stałym poziomie 11-12 proc. Dwukrotnie zaś spadł udział CIT, co w dużej mierze wynika stąd, że w latach 1995-2001 jego stawka była sukcesywnie obniżana — z 40 do 28 proc. (w 2004 r. spadnie do 22 proc.). Ludzie biznesu nie powinni się więc uskarżać, a przynajmniej — pomijać milczeniem obniżek już dokonanych.

Redukcje stawek podatku dochodowego od osób fizycznych (w górnym przedziale z 45 do 40 proc. i odpowiednio w niższych) nie mogą natomiast wyjaśnić spadku udziału wpływów z PIT w PKB z 7,7 proc. w roku 1993 do około 3 proc. w 2001. W okresie 1993-99 pierwotne dochody nominalne osób fizycznych wzrosły 4,2 razy, zaś wpływy z PIT — niecałe 2 razy. Skąd ta dysproporcja? Ujmując problem całościowo: gdyby udział wszystkich podatków w PKB w roku 2000 (17,3 proc.) był taki jak w 1993 (23,1 proc.), wówczas wpływy podatkowe budżetu byłyby o 40 mld zł większe. I nie byłoby dziś kryzysu budżetowego.

Zdaję sobie sprawę, że wywód ten sprawi przykrość populistom, których cała mądrość sprowadza się do żądań obniżki podatków. Ale w Polsce obniżek już dokonano, i to w takiej skali, na jaką nie pozwoliłby sobie żaden kraj zamożny, o uporządkowanych finansach. Odpowiednie porównania międzynarodowe przedstawię za tydzień.