Czy za bilety na EURO 2012 zapłacimy w euro?

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2007-04-24 14:04

Nawet przez chwilę nie pomyślałbym nad tekstem tego wpisu, gdyby nie wypowiedzi ministerstwa finansów, które twierdzi, że w 2012 roku możliwe jest zrezygnowanie ze złotego i przyjęcie euro. Co prawda minister Zyta Gilowska zastrzega, że chodzi o techniczną, a nie polityczną gotowość, ale ja mam duże wątpliwości. O politycznej stronie zagadnienia nie będę pisał, bo to może się zmienić po wyborach w 2009 roku. Za dwa lata, bo najprawdopodobniej wcześniejszych wyborów nie będzie. Zbyt wielu ludzie straciłoby na zmianie warty, gdyby obecna koalicja straciła władzę. Nawiasem mówiąc niezwykle łatwo mówi się o możliwości wejścia do strefy euro w 2012 roku, kiedy to zapewne będzie rządziła zupełnie inna koalicja.

Wydaje mi się nieprawdopodobne, wręcz gotów jestem się założyć o własną pensję, żeby planowane wydatki budżetu na pokrycie kosztów przygotowań do EURO 2012 nie zostały znacznie przekroczone. Podobno Anglicy przebudowując stadion Wembley zakładali, że wydadzą pół miliarda funtów, a wydali miliard. Nie twierdzę, że również u nas realne koszty będą dwa razy większe od przyjętych w kosztorysie, ale uważam, że będą jednak w sposób istotny wyższe. Kto chociaż raz coś budował to wie, jak z czasem puchną koszty. A jednym z kryteriów dla przyjęcia euro jest deficyt budżetowy niższy niż 3 procent PKB. Pisałem ostatnio, że przedsiębiorcy z pewnością skorzystają z okazji, jaką stwarza konieczność zdążenia z inwestycjami na 2012 rok, więc ceny inwestycji będą wyższe od wstępnych założeń. To przyjmuję jako pewnik niewymagający dowodu. Trudno również nawet przez chwilę zakładać, że politycy zadecydują przed wyborami o ograniczeniu wydatków. Budżet zostanie wiec wzięty w dwa ognie - z jednej strony wyższe wydatki, a z drugiej mniejsze przychody. Trzeba być cudotwórcą, żeby w tej sytuacji doprowadzić do zmniejszenia deficytu.

Co w takim razie może budżet uratować? Bardzo silna, wręcz niezwykle silna gospodarka. Jednak w gospodarkach kapitalistycznych po fazie rozwoju zawsze nadchodzi stagnacja lub nawet recesja. Jeśli nie w tym roku to w przyszłym pojawić się ona powinna w USA, co uderzy w gospodarkę globalną. Polska oazą nie będzie, ale recesji też nie oczekuję. Wystarczy jednak, że wzrost będzie pięcioprocentowy i już pojawią się problemy z wykonaniem budżetu obciążonym dodatkowo przeróżnymi obietnicami polityków. A przecież przed wyborami tych prezentów z pewnością będzie więcej. Zgadzam się jednak, że to rzeczywiście jest słaby punkt w moim rozumowaniu. Skoro gospodarka tak bardzo nas zaskoczyła to wspomagana wydatkami na przygotowanie EURO 2012 może, wręcz powinna rozwijać się jeszcze szybciej. Trudno z tą tezą polemizować.

Załóżmy więc przez chwilę, że gospodarka będzie się w najbliższych 2 - 3 latach rozwijała niezwykle szybko (6 - 7 procent wzrostu PKB rocznie). Będą rosły płace i akcja kredytowa. Taki gorączkowy rozwój musi podnieść inflację, a za tym pójdą podwyżki stóp procentowych. Wcale się nie zdziwię, jeśli Rada Polityki Pieniężnej podniesie do 2009 roku stopy do poziomu 5,5 - 6 procent. To oczywiście będzie wzrost gospodarczy chłodziło. Czy to, mimo wydatków na infrastrukturę, nie obniży wzrostu gospodarczego, a tym samym i wpływów do budżetu w latach 2010 - 2011? Według mnie obniży, a to deficyt zwiększy.

Przyjmijmy jednak wersję optymistów. Cudotwórca zapanuje nad finansami, politycy nie ulegną chęci przypodobania się wyborcom, inflacja będzie rosła powoli, a PKB przez pięć lat będzie rósł po 7 procent rocznie. Wygląda to nieprawdopodobnie? Fakt, ale przyjmijmy założenie, że nieprawdopodobne stanie się możliwe. Gospodarka to, jak mówił John Kenneth Galbraith, jest „rozkudłane, czarne, kosmate monstrum", więc trzeba założyć, że wszystko jest możliwe. Pozostaje jednak rynek walutowy. Nadzieje na bardzo szybki wzrost gospodarczy i olbrzymi napływ kapitałów będą przez te pięć lat wzmacniały złotego. Sprzyjać mu będzie również wzrost stóp procentowych. Złoty będzie zyskiwał oczywiście tylko wtedy, jeśli nie trafi się gospodarce światowej jakiś kataklizm. Po pierwsze jednak tego, czy i kiedy wystąpi przewidzieć się nie da, a po drugie gdyby wystąpił to ucierpiałby i to bardzo również nasza gospodarka, a co za tym idzie i budżet.

Wcale się nie zdziwię, jeśli przez pięć lat złoty nie umocni się do na przykład do poziomu zbliżonego do 3 złote za euro (o około 20 procent). Oczywiście w trakcie tego okresu będą się trafiały korekty, nawet kilkutygodniowe. Przypomnę, że tylko w ciągu ostatnich trzech lat nastąpiło właśnie takie wzmocnienie naszej waluty. Wchodzenie do strefy euro z parytetem sztucznie ustawionym przez jednorazowe wydarzenie, jakim jest EURO 2012 byłoby szaleństwem. Wszystkie kraje dążą do utrzymania względnej słabości swojej waluty po to, żeby zapewnić gospodarce większą konkurencyjność, a Polska miałaby wchodzić wtedy, kiedy waluta będzie najsilniejsza? Drogo zapłaciliby za to eksporterzy, a co za tym idzie i cała gospodarka i rynek pracy. Niewielką pociechą byłoby to, że kredytobiorcy walutowi bardzo by na tym zyskali, a import byłby znacznie tańszy.

Wniosek jest prosty. Jeśli chce się zrezygnować ze złotego na rzecz euro (pożytki z tej zamiany wcale nie są takie zupełnie jednoznaczne) to trzeba to zrobić teraz, natychmiast lub rok, dwa po EURO 2012. Negocjacje z Unią trwają zazwyczaj około 2 lat, więc musiałyby się rozpocząć już teraz, żeby euro zastąpiło złotego w 2009 roku. To oczywiście, z czysto politycznego powodu, nie jest możliwe. Taki proces mógłby się rozpocząć w 2010 roku (po wyborach), czyli, że euro przyjęlibyśmy właśnie w 2012 roku, czyli w najgorszym możliwym czasie. Wątpię, żeby nowa ekipa była tak nierozsądna. Z tego wynika, że nie ma żadnej szansy, żebyśmy za euro kupowali bilety na EURO 2012. W ministerstwie finansów pracują super-fachowcy. Po co tacy zawodowy rozbudzają oczekiwania, które nie mogą zostać spełnione? Nie wiem. Może po to, żeby powiedzieć nowej ekipie: my przecież chcieliśmy wprowadzić euro w 2012 roku - to wasza wina, że się nie udało.