ddd

Wojciech Surmacz
opublikowano: 2002-09-27 00:00

Nie chcemy płacić za kiepskie scenariusze

Lamentują, nie mają pieniędzy i nie potrafią pisać dobrych scenariuszy. Liczą na dobre serce ministra kultury i samarytanizm stacji telewizyjnych. Zamiast wziąć się do roboty — ciągle się kłócą. Tak to, zdaniem Pawła Mossakowskiego, dyrektora artystycznego Canal+, od kilkunastu lat większość filmowców traktuje polską kinematografię.

„Puls Biznesu”: Chce Pan sobie ponarzekać?

Paweł Mossakowski: Wszyscy w filmowej branży narzekają. A ja nie będę.

- To dlaczego filmowcy tak lamentują? Od dobrych 10 lat.

- Od 10 lat. Ale w ostatnim roku o wiele głośniej.

- Nie wydaje mi się... Oni stale są ze wszystkiego niezadowoleni. Tylko z filmów swego autorstwa zwykle bywają dumni.

- Tyle że to narzekanie dopiero teraz zdobyło rację bytu. Bo dziś lata 90., na które tak psioczyli, wyglądają jak złota dekada polskiego kina. I proszę — wspomina się je z nostalgią.

- A może ów lament się wzmógł, bo ministrem kultury został Waldemar Dąbrowski, wywodzący się z kręgów filmowych? Taki obrazek: kochany minister jak dobry ojciec pochyli się, przytuli i nakarmi.

- Nie przesadzajmy — środowisko tym razem ma powody do narzekania. Zatrzasnęły się drzwi kas, z których płynęły pieniądze dla polskiej kinematografii. Komitet Kinematografii — zlikwidowany, a TVP też ten kurek przykręciła. Canal+ — przejście na emisję satelitarną wyzwoliło nas z konieczności finansowania filmu polskiego (koncesja na nadajniki naziemne do tego obligowała)...

- Ale wy ciągle dajecie filmowcom pieniądze.

- Nie zrezygnowaliśmy zupełnie, bo finansowanie filmów wpisuje się w filozofię działania Canal+ na całym świecie. Nie twierdzę więc, że dotychczas dawaliśmy fundusze ze wstrętem, ale fakt faktem: ciążył na nas po prostu obowiązek prawny.

- Zmienicie kryteria w doborze projektów?

- Kryteria pozostaną te same. Zawsze chcieliśmy stać mocno na ziemi. Ale na dwóch nogach. To znaczy jako firma komercyjna wspieraliśmy projekty, kiedy mogliśmy liczyć na zysk. Na zwrot.

- Zysk czy zwrot? To różnica.

- Wie pan, w polskich warunkach zwrot to już dobrze, a zysk — gigantyczny sukces. „Kilera” czy „Chłopaki nie płaczą” zrobiliśmy niemal samodzielnie — jako większościowy udziałowiec. Te inwestycje bardzo się nam opłaciły.

- A druga noga?

- „Dług”, czy „Historie miłosne”. Nie utopiliśmy w nich wielkiej forsy, bo one powoli pokrywają nakłady. Zresztą „Historie miłosne” chyba nawet nam się zwróciły — dzięki sprzedaży do zagranicznych telewizji. W ogóle w tej chwili sprzedaż praw telewizyjnych, traktowana latami jako trzecie źródło wpływów po kinach i wideo, teraz stała się może i najbardziej intratna. Powtarzam: kryteria pozostaną te same. A co się zmieni? Kwoty. Będą mniejsze i nie wiem, kiedy na dobrą sprawę zostaną odblokowane.

- Wasz budżet filmowy wynosił średnio 5 mln USD rocznie. O ile zamierzacie go obciąć?

- Nie wiem jeszcze... Ale znacznie. Jak bardzo? Trochę to uzależniamy od rozwiązań prawnych dla ogółu polskich telewizji — nie tylko jednej czy dwóch stacji. Bo dlaczego tylko C+ ma dawać niemałe pieniądze, a pozostali nadawcy — całkiem dobrze prosperujący, jak TVN czy Polsat — kompletnie nic? Dlaczego mamy być wyjątkiem? Liczę, że to się wyjaśni, gdy dojdzie do nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji. Bardziej się jej spodziewam, niż nowej ustawy o kinematografii.

- Pan też zaczął narzekać. Może zamiast narzekać trzeba się wziąć do roboty?

- Oczywiście. Tylko że jest jeden problem. W sytuacji zagrożenia bytu polskiej kinematografii środowisko powinno przemawiać jednym głosem. Tymczasem jest ciągle bardzo podzielone.

- Zawsze było.

- I w jakimś stopniu zawsze będzie. To są koledzy, ale to też konkurenci, często rywalizujący o te same pieniądze. O sielankowych, rodzinnych stosunkach nie ma mowy. Uważam, że całe środowisko — łącznie z dystrybutorami i kiniarzami — powinno wypracować wspólną strategię. Nie może być tak, że kiniarze mówią swoje, dystrybutorzy swoje, a filmowcy swoje.

- Może ma Pan jakąś dobrą radę? W tej branży każdy przecież wie najlepiej...

- Istnieje taki termin jak lobbying i umiejętność wywierania presji na władzę. Trzeba jak najszybciej znowelizować ustawy, o których wspomniałem. Rynek audiowizualny zmienia się tak błyskawicznie, że w każdym normalnym kraju przepisy nowelizuje się mniej więcej co dwa lata, by nadążyć za postępem technologicznym. W Polsce nowej ustawy o kinematografii brakuje od kilkunastu lat! W Sejmie leżą dwa projekty. Może źle, że dwa, a nie jeden, bo one się wzajemnie szachują?

- Z tego, co Pan mówi, wynika, że nie powinniśmy się martwić, lecz cieszyć, że w tym kraju w ogóle powstają filmy.

- O właśnie. Sądzę zresztą, że najważniejszym kłopotem polskiego kina nie jest brak pieniędzy, tylko brak fajnych, oryginalnych scenariuszy, dających nadzieję, że film nie przejdzie bez echa. I to nie tylko na rynku lokalnym.

- Co to jest „fajny, oryginalny scenariusz”?

- Dla mnie choćby „Dług” jest przykładem świetnego scenariusza. Tego typu produkcji powinno powstawać jak najwięcej. Trzeba nam filmów, które bez żenady można pokazać za granicą. Dobre kino to dużo lepsza promocja kraju niż kampanie w rodzaju Teraz Polska czy innych latawców razem wziętych. Nie brak pieniędzy tylko brak dobrych scenariuszy — to tradycyjna słabość polskiego kina.

- Zawsze tak było.

- Zawsze.

- I jest.

- I jest.

- I pewnie zawsze tak będzie.

- Może się coś zmienić. Tyle niemożności pokonaliśmy w naszym kraju po 1989 roku...