Dopóki piłka w grze…

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2024-06-14 17:46

Rozpoczęte 14 czerwca wieczorem XVII Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej, czyli w uproszczeniu EURO 2024, elektryzują naród z powodu dość oczywistego.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

Po fatalnych eliminacjach reprezentacja Polski została przez UEFA wciągnięta wręcz na siłę do turnieju finałowego w Niemczech za proceduralne uszy, zaś konkretnie karnymi 5:4 w barażu z Walią. Teraz w turniejowej grupie D ścieżka naszych nadziei wiedzie z miernego 28. miejsca w aktualnym rankingu FIFA bardzo ostro pod górę – 16 czerwca spotkanie z Holandią (miejsce 7), 21 czerwca z Austrią (miejsce 25) oraz 25 czerwca z Francją (miejsce 2). Przez lata standardem polskich występów turniejowych, zwłaszcza na mundialach, bywało rozgrywanie meczu otwarcia, później heroiczny bój o wszystko oraz po dwóch porażkach – lepsze pożegnalne spotkanie tylko o honor. Wieszczę powtórkę takiego fatalnego schematu i odpadnięcie z EURO 2024 na ostatnim miejscu w grupie D, bo naprawdę nie istnieją racjonalne powody piłkarskie by było inaczej. Po kibicowsku połudźmy się jednak naiwną nadzieją z tytułu – dopóki piłka w grze…

Najpopularniejszy sport świata jest potęgą medialną, ukazują się miliony piłkarskich relacji i publikacji, grube encyklopedie etc. Dedykowany EURO 2024 niniejszy skromny tekst jest subiektywnym i selektywnym wyborem jedynie garstki ciekawostek. Notabene obecne finały w Niemczech rozgrywane są po raz XVII, natomiast ja pamiętam od dzieciństwa wszystko poczynając od… III EURO 1968 – aż trudno uwierzyć, jak czas szybko płynie.

Konieczne jest przypomnienie relacji między Fédération Internationale de Football Association (FIFA) a Union of European Football Associations (UEFA). Obie centrale mają położone malowniczo wypasione siedziby w Szwajcarii – FIFA na wzgórzach Zurychu, UEFA w Nyon nad Jeziorem Genewskim, w aglomeracji Genewy. Byłem w obu i różnica skali jest wyczuwalna od samego wejścia. FIFA zrzesza 211 federacji narodowych i sześć central kontynentalnych, UEFA zaś z liczbą 51 członków jest tylko jedną z nich, chociaż najważniejszą. FIFA powstała w 1904 r. w Europie i najpierw zrzeszała państwa tylko z naszego kontynentu, natomiast regionalna UEFA zrodziła się pół wieku później – dopiero w 1954 r. Centrala światowa oraz jej delegatura kontynentalna z jednej strony bardzo ściśle współpracują, ale z drugiej – coraz bardziej bezwzględnie walczą o gigantyczne pieniądze krążące w futbolu. Najnowszym przykładem ich ostrego konfliktu jest absurdalny pomysł FIFA, by mundiale odbywały się co… dwa lata. Wspierają tę ideę cztery egzotyczne centrale kontynentalne, ale całkowicie odrzucają obie w futbolu najważniejsze – oczywiście UEFA oraz CONMEBOL z Ameryki Południowej.

Podobnie do relacji FIFA/UEFA mistrzostwa Europy to młodszy i skromniejszy brat mistrzostw świata. Pierwszy mundial zorganizowany został w 1930 r. w Urugwaju, tymczasem EURO – najpierw pod ostrożnościową nazwą Puchar Europy Narodów – dopiero w 1960 r. W 2026 r. XXIII już czempionat światowy odbędzie się w USA, Meksyku i Kanadzie z udziałem aż 48 reprezentacji, natomiast XVII turniej europejski w Niemczech odbywa się z udziałem 24. Stały rozrost finałów napędzany jest oczywiście przez wielkie pieniądze, wręcz skokowo rosną dochody FIFA i UEFA z praw do transmisji telewizyjnych i reklam. Notabene w tym szaleńczym wyścigu relatywnie i tak przoduje UEFA, ponieważ w obecnym turnieju finałowym gromadzi 47,1 proc. wszystkich swoich członków, gdy FIFA za dwa lata zbierze ich 22,7 proc. Stały rozwój środków transportu i generalnie ludzkiej mobilności umożliwia taki rozrost, ale gdzieś istnieje granica organizacyjnej wydolności. Poza tym wzrost liczby uczestników turnieju finałowego automatycznie prowadzi do obniżenia średniego poziomu rozgrywek. Akurat ja od dziecka wychowywałem się na elitarnych mundialach z udziałem jedynie 16 drużyn oraz 8-zespołowych turniejach europejskich, gdy już samo dostanie się do finałów było ogromnym osiągnięciem, przez długie lata nieosiągalnym np. dla Polski. Obecnie nieawansowanie to dla liczących się sportowo państw dotkliwy policzek, który jednak przytrafia się nawet najlepszym, co potwierdzają np. szokujące kibiców we Włoszech dwie kolejne eliminacyjne klęski mundialowe ich piłkarzy.

Ze względu na cykl mistrzostw świata organizowanych w parzystych latach nieolimpijskich mistrzostwa Europy od samego początku wstawione zostały do piłkarskiego kalendarza w przestępnych latach olimpijskich. Standardem jest zatem tegoroczna sytuacja, że zaledwie… 12 dni po finale EURO 2024 w Berlinie rozpoczną się Igrzyska XXXIII Olimpiady w Paryżu. Historia potwierdza, że ta druga impreza, niekwestionowany globalny event numer jeden, oczywiście przykrywa wizerunkowo pierwszą, chociaż skład kibicowskiej rzeszy jest wyraźnie inny.

W eliminacjach mistrzostw Europy od początku uczestniczyły i uczestniczą – z nielicznymi wyjątkami – wszystkie państwa członkowskie UEFA. Liczba uczestników samego turnieju finałowego zmieniała się natomiast, rosnąc w kolejnych edycjach następująco: 1960, 1964, 1968, 1972, 1976 – 4; 1980, 1984, 1988, 1992 – 8; 1996, 2000, 2004, 2008, 2012 – 16; 2016, 2020, 2024 – 24. Aż do 2004 r. reprezentacji Polski nigdy nie udało się dostać, zawsze odpadała pucharowo lub w grupie. Dotykało to również w złotym wieku polskiej piłki drużyny trenerów z ogromnymi sukcesami mundialowymi: Kazimierza Górskiego (1974 – na świecie miejsce 3), Jacka Gmocha (1978 – miejsca 5-6), Antoniego Piechniczka (1982 – miejsce 3). Wyglądało na to, że w perspektywie zagrania kiedyś również na EURO wisi nad nami jakaś klątwa.

Dlatego tak wielkim przełomem był wreszcie awans do XIII EURO 2008 – ale do turnieju już powiększonego, 16-drużynowego – wywalczony pod wodzą importowanego z Holandii trenera Leo Beenhakkera. Nie tylko kibiców opanował wtedy amok uwielbienia, cudotwórca został Człowiekiem Roku „Wprost” (wtedy to się wizerunkowo liczyło), prezydent Lech Kaczyński absurdalnie nagrodził go… Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Wszystko to na wyrost, albowiem w turnieju EURO 2008 w Austrii i Szwajcarii podwinęliśmy ogon, przegrywając z Niemcami i Chorwacją, zaś remisując z Austrią. Po tym meczu narodowym wrogiem publicznym stał się w Polsce angielski arbiter Howard Webb, który podyktował przeciwko nam karnego, za co publicznie potępili go m.in. prezydent Lech Kaczyński i premier Donald Tusk, natomiast UEFA… wystawiła mu wysoką ocenę. Po powrocie drużyny na tarczy naród zadawał niedawnemu cudotwórcy gorzkie pytanie „Leo, why?”.

Do EURO 2012 awans mieliśmy zapewniony, ponieważ Polska wspólnie z Ukrainą ten pamiętny turniej organizowała. Pierwszy raz w dziejach imprezę sportową o takim zasięgu medialnym i społecznym, chociaż już przed wojną oraz oczywiście po wojnie Polska gościła już wiele mistrzostw świata w najróżniejszych dyscyplinach. Organizacja i przebieg EURO 2012 w wątkach logistycznym, inwestycyjnym i społecznym to temat na zupełnie osobne opowiadanie – generalnie wyszło wszystko zaskakująco dobrze. Natomiast piłkarsko zaliczona została standardowa wpadka, z łatwej grupy wypuściliśmy do ćwierćfinału przesadnie gościnnie Grecję i Czechy. Jedyny optymistyczny akcent, ale to raczej humor wisielczy, że wspólnie z Polską odpadła Rosja. Nasz mecz bezpośredni na Stadionie Narodowym zakończył się remisem 1:1, z bardzo ostrą rosyjsko-polską konfrontacją międzykibolską w jego okolicach. Wtedy jedyny raz w dotychczasowych dziejach nowego stadionu do wewnątrz musiały wkroczyć zwarte oddziały policji w hełmach, na szczęście tylko profilaktycznie.

Awans na EURO 2016 we Francji wywalczyliśmy kolejny raz na boisku, z drugiego miejsca za Niemcami, był to pierwszy finałowy turniej z udziałem już/aż 24 państw. Tym razem udało się piłkarzom jedyny raz w dziejach EURO bez problemów wyjść z turniejowej grupy, ciekawe że... znowu za Niemcami. W fazie pucharowej Polska stoczyła dwa pamiętne boje, zakończone rzutami karnymi. W 1/8 finału po zremisowaniu ze Szwajcarią 1:1 udało się strzelić wszystkie jedenastki bezbłędnie i wygrać 5:4, co wywołało zdumiewającą narodową euforię. Potem w ćwierćfinale z Portugalią wynik samego meczu był identyczny, ale karne wyszły niestety gorzej, w czwartej kolejce pechowcem okazał się Jakub Błaszczykowski i Portugalczycy ostatnim strzałem dobili nas 5:3. Mała pociecha, że właśnie ekipa Cristiano Ronaldo tamte mistrzostwa wygrała, pokonując w finale na Stade de France po dogrywce 1:0 zszokowanych porażką gospodarzy.

Ostatnie EURO 2020 było najdziwniejsze i najtrudniejsze w XXI wieku. UEFA wpadła na zdumiewający pomysł rozrzucenia turnieju finałowego po całej Europie, tylko sama końcówka skoncentrowana została w Anglii. Na absurd wymyślony przez działaczy z Nyon nałożyła się paraliżująca kibiców epidemia COVID-19. Polska przed epidemią znowu awansowała wyjątkowo pewnie, wygrywając łatwą grupę eliminacyjną, ale po trzech meczach finałów wróciła do domu. Piłkarze krążyli od Sankt Petersburga po Sewillę. Zimnym prysznicem była od razu pierwsza porażka ze Słowacją, potem lepiej poszło remisowo z Hiszpanią, zaś dobiła nas Szwecja. W finale zdecentralizowanego turnieju na Wembley piłkarze Włoch (nieobecni na dwóch mundialach) zremisowali z Anglikami 1:1, ale w marnie strzelanych przez obie drużyny karnych jednak wymęczyli zwycięstwo 3:2. A zatem gospodarze już drugiego pod rząd finału EURO przegrali na swoim kultowym, narodowym stadionie – czyżby nowe prawo serii?

Z dziejów polskich bojów nie tyle na, lecz o EURO mam dwa pradawne wspomnienia z meczów eliminacyjnych. Na obu byłem na trybunach, stąd wbiły mi się w młodą pamięć głęboko. 10 października 1971 r. na Stadionie Dziesięciolecia w eliminacjach do EURO 1972 graliśmy z NRF, czyli Niemiecką Republiką Federalną (nazwa skorygowana i skrót RFN obowiązuje od ratyfikowania w 1972 r. układu granicznego). Siedzieliśmy na szczelnie nabitych trybunach z nadziejami, zaczynała rozwijać skrzydła drużyna Kazimierza Górskiego, która rok później zdobyła w Monachium złoty medal olimpijski. Niestety, wtedy nie miała szans, przegraliśmy 1:3, chociaż po golu Roberta Gadochy nawet prowadziliśmy 1:0 aż przez… minutę. Nasz kat Gerd Müller oraz Jürgen Grabowski zniszczyli bramkarza Jana Tomaszewskiego, którego naród obwinił za porażkę. Krzywdząco, albowiem akurat tamta niemiecka reprezentacja trenera Helmuta Schöna – która EURO 1972 oczywiście pewnie wygrała – uznawana jest w rankingach za jedną z kilku w ogóle najlepszych drużyn piłki nożnej w całych jej dziejach.

Byłem także 10 września 1975 r. w ciżbie ludzkiej na Stadionie Śląskim, gdy w eliminacjach do EURO 1976 graliśmy z wicemistrzami świata Holendrami i rozbiliśmy ich aż 4:1, przez kilka minut było nawet 4:0. Tym razem cięli polscy kaci Grzegorz Lato, Robert Gadocha i Andrzej Szarmach. W rewanżu było niestety 0:3, w grupie przepadliśmy, ale tamten mecz z Chorzowa w rankingach znajduje się w pierwszej trójce najwspanialszych występów polskiej reprezentacji w całych jej 103-letnich dziejach. Ba, uważany jest wręcz za numer jeden – z czym jako naoczny świadek się zgadzam. Do historii przeszedł z jeszcze jednego zdumiewającego powodu – otóż piłkarze zagrali w białych koszulkach z… czerwonymi orłami na białym tle, bo tak polskie godło (rzecz jasna w wersji PRL bez korony) przez pomyłkę wyprodukował w negatywie Adidas. Stroje nówki zostały rozpakowane w ostatniej chwili i PZPN podobno nie był już w stanie naszyć godła prawidłowego. To jedyny taki numer w dziejach polskiego sportu i generalnie Polski od odzyskania w 1918 r. niepodległości. Podobno jednak znaczki skancerowane są najcenniejsze, zaś tamto widowisko było fantastyczne. À propos, teraz pierwszy mecz w niedzielę gramy akurat z Holandią…