Do KOM-u na Zielnej wpadaliśmy potajemnie przy różnych okazjach. Zawsze wychodziliśmy oczarowani wnętrzem. Ze smakowitością potraw bywało tam różnie. Ale można je było zdecydowanie pominąć, rozglądając się po salach z kieliszkiem wina w ręku. Chociaż kiedyś odnośnie wina wprowadzono nas tam w błąd. Sugerowano, że tych na kieliszki jest blisko setka. W praktyce okazało się jedynie 10. Do tego wiele z łapanki. Tym razem do KOM-u zwabiła nas perspektywa kuchni kalifornijskiej i sygnał, że do każdego dania starannie dobrano wino. Popędziliśmy co koń wskoczy.
Zamówiliśmy Jak zdobywano Dziki Zachód vel Penne Medusa (46 zł). Poszliśmy także za lokalną wskazówką, aby na winnego towarzysza wybrać argentyński malbec — KOM (serve at room temperature). Ostatnia sugestia trochę nas spłoszyła, bo temperatura w lokalu dochodziła do 24 stopni C. Ale wszystko okazało się jak trzeba, talerze też były ciepłe. A danie? Smakowo (w porywach) w górnych strefach stanów średnich. Z winem doszło jednak do autentycznie nieprzyjemnej przepychanki. Nerwowo zaczęliśmy skanować kartę, szukając alternatywy. Odkryliśmy przy okazji, że wszystkie były bez roczników. W tym Opus One czy Penfolds Grange (1600 zł). Zaczęliśmy do siebie szeptać, że może tak właśnie kiedyś zdobywano Dziki Zachód?
Restauracja KOM
ul. Zielna 37
Warszawa
