Polska była w ostatnich 20 latach krajem, w którym wzrost gospodarczy był generowany głównie przez wzrost popytu pochodzącego zza granicy. Teraz jednak to się zmienia i od jakiegoś czasu wzrost pochodzi w znacznej mierze z produkcji na rynek krajowy. Niektórzy nie wierzą, że to się może utrzymać i działać. Ale ta zmiana idzie zaskakująco dobrze i ja byłbym bardziej optymistyczny.
Polska gospodarka to maszyna eksportowa. W ciągu ostatnich 20 lat eksport towarów i usług z Polski rósł w średniorocznym tempie aż 6,7 proc., a popyt krajowy 3,4 proc. Innymi słowy, większość wzrostu naszych dochodów po wejściu do Unii Europejskiej pochodziła ze zwiększania sprzedaży zagranicznej. Jednak od paru lat jest inaczej. Patrząc tylko na ostatnie dwa lata, średnioroczny wzrost eksportu wyniósł 3,4 proc., a popytu krajowego 4,7 proc.
Tą zmianę widać w badaniach nastrojów firm. Kiedyś eksporterzy to była najbardziej dynamiczna i optymistycznie nastawiona grupa. Teraz ich nastroje się pogorszyły, a nieeksporterów poprawiły. Pokazuje to najnowszy Szybki Monitoring NBP – kwartalne badanie koniunktury prowadzone przez bank centralny (patrz wykres). Czytamy w nim m.in.: „Dalsza poprawa [sytuacji ekonomicznej przedsiębiorstw - red.] spodziewana jest zarówno w IV kw. br., jak i w perspektywie rocznej. Wzrósł również optymizm przedsiębiorstw w zakresie prognoz popytu krajowego. Pogorszyły się natomiast kwartalne perspektywy eksportu”.
Uczestniczyłem jakiś czas temu w dyskusji ekonomistów, podczas której jeden z kolegów powiedział: nie możemy trwale rosnąć tylko na popycie wewnętrznym. Wydaje mi się, że to jest powszechna opinia. Wzrost można osiągnąć głównie dzięki sprzedaży na świat, na ogromny ocean globalnego rynku. Tylko dzięki temu można osiągnąć efekty skali, wydajność, nowoczesność i wysokie dochody. Eksport albo śmierć.
To jest częsta opinia nie tylko w Polsce i nie tylko współcześnie. Ale czy prawdziwa? Żyjemy w erze zmiany paradygmatów, więc rzućmy wyzwanie też temu.
Słynna ekonomistka i historyczka Deirdre McCloskey pisała w książce „Burżuazyjna godność” w ten sposób: „Powtórzmy jeszcze raz: ludzie nieznający ekonomii wierzą, że handel to wzrost. Eksport albo śmierć. To nieprawda (…) Jak już dawno temu zauważył szwedzki ekonomista Bertil Ohlin, za dobrami przekraczającymi granicę nie kryje się żadna magia (…) Samo burzenie granic zwykle nie ma takiej mocy, by nas tak ogromnie wzbogacić”.
Jej główny argument jest taki, że niewiarygodny wzrost wydajności trwający od rewolucji przemysłowej wziął się przede wszystkim z wolności i kultury doceniania przedsiębiorczości. Z tego, że cenimy ludzi, którzy wymyślają nowe rzeczy i stają się dzięki temu zamożni. Handel zagraniczny i związane z nim efekty skali odegrały i odgrywają na tym tle małą rolę. Jak nie możemy sprzedać za granicę, możemy to zrobić na rynku krajowym.
Jest Deirdre McCloskey absolutnie obrończynią wolnego handlu i wielokrotnie krytykowała wojny celne. Ważne jednak, by odróżnić tutaj dwa mechanizmy: 1) Wolny handel jako wyraz wolności eksperymentowania i konkurencji – to napędza rozwój; 2) Wolny handel jako źródło specjalizacji i efektów skali – to jest dużo mniej ważne na tle pierwszego efektu.
Nie jestem zwolennikiem wszystkich idei McCloskey, ale ten argument wydaje mi się ciekawy.
Wróćmy do spraw krajowych. Nasza najnowsza historia pokazuje, że rozwijaliśmy się głównie dzięki eksportowi. Ale trzeba zauważyć, że powstało w Polsce wiele bardzo nowoczesnych technologii, które wyrosły wyłącznie na popycie krajowym. Pierwszy przykład – BLIK, jesteśmy jednym z pierwszych krajów, który wprowadził tego typu system płatności. Drugi przykład – Allegro, jesteśmy jednym z niewielu dużych europejskich krajów, w których handel internetowy nie został zdominowany przez zagranicznych gigantów. Idea, że nowoczesne technologie mogą się z sukcesem rozwinąć wyłącznie na oceanie globalnego rynku, nie jest prawdziwa.
Mamy wystarczająco pojemny rynek, by zwiększać stopień naszego zaawansowania technologicznego w ramach wymiany krajowej.
To nie znaczy, że eksport nie jest nam bardzo potrzebny. Jest! Niech mnie tu merkantyliści przypadkiem nie łapią za słowa. Ale nie musi być on koniecznie najważniejszym źródłem popytu generującym wzrost wydajności.
