Narodowa duma z okazji Oscara dla polsko- -duńskiej „Idy” w kategorii filmu nieanglojęzycznego jest oczywiście uzasadniona. W ogólnym uniesieniu najmądrzejsza okazuje się jednak reakcja reżysera Pawła Pawlikowskiego, który przypomina, że Oscary to przecież plebiscyt wewnątrzamerykański. Kategoria filmu nieanglojęzycznego została sztucznie doklejona tylko z tego powodu, że takowe rodzynki przebijają się do amerykańskich kin. Dla reżysera jako twórcy niezrównanie większą wartość miała w grudniu 2014 r. Europejska Nagroda Filmowa, nagroda Parlamentu Europejskiego, oraz laury na festiwalach.

Wypada przypomnieć, któż to w tajnym głosowaniu decyduje o Oscarach. Licząca blisko 6,5 tys. członków Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej składa się w 94 proc. z białych, 77 proc. to mężczyźni, a średnia wieku wynosi… 62 lata. Jest to zatem elektorat całkowicie niereprezentatywny dla kinowej widowni, trzymający natomiast sznurki przemysłu filmowego oraz kasę. Ze względu na skład narodowościowy akademii obraz podejmujący tematykę żydowską zawsze ma niezrównanie większe szanse niż np. nominowane niegdyś z Polski takie filmy jak „Ziemia obiecana” czy „Katyń”.
Zasadne jest pytanie, czemu wewnętrznym plebiscytem w USA tak się podnieca cały świat. W tym kontekście zrozumiałe są trudności w negocjowaniu Transatlantic Trade and Investment Partnership (TTIP), czyli największego w gospodarczych dziejach świata porozumienia Unii Europejskiej ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Wielki Brat zza oceanu zamierza wykorzystać tę umowę do zalania Europy nie tylko towarami, lecz także wytworami myśli. Jednym z silnych punktów unijnego oporu jest obszar szeroko rozumianej kultury, w tym zwłaszcza przemysłu filmowego. Po corocznej nocy oscarowej zawsze utwierdzam się w przekonaniu, że ten opór jest jak najbardziej uzasadniony.