- No jasne, że w Etiopii! – przyznaje Rojek, ale po chwili marszczy czoło.
Bo kuzyn, Mariusz Jurkowski, zbija go z tropu:
- A nie w Kenii?
- Nieee, stanowczo! Tam chyba nie żują czatu… – waha się trochę Rojek.
Etiopię zna nie gorzej niż Trójmiasto. Tyle razy do niej wracał… Kilometry bezdroży w upapranej błotem terenowej toyocie.
- Zakochany w niej po balkon – kwituje Jurkowski, stawiając na stole banderolowaną pamiątkę z Egiptu, do złudzenia przypominającą Johnny Walkera. Nie dane nam jednak zaznać specyficznego zapewne smaku Johny Wadera, gdyż Jurkowski kontynuuje:
- Roman był chyba wszędzie, za wyjątkiem Seszeli, gdzie palmy mają owoce o kształtach kobiecych ud. Jak one się nazywają….?
Ale wracając do Etiopii…
- Nie, w Etiopii nie ma takich palm. One są tylko na Seszelach. Stąd tytuł naszej książki „Etiopia w 21 dni” (którą Rojek wytargał właśnie z szafy). Tyle czasu można ich szukać i się nie znajdzie – tłumaczy Rojek.
Książka jest pełna jego fotografii i spostrzeżeń. Ale drążymy nadal: dlaczego Etiopia?
- Nawet plaż tam nie ma, odkąd istnieje Erytrea. Nasz pierwszy wyjazd do Etiopii? Przypadek. Gdzieś musieliśmy się podziać we wrześniu, a znajome biuro podróży poleciło nam kraj. Drugi pobyt? Pomogliśmy miejscowemu przewodnikowi założyć biuro turystyczne i nawiązać pierwsze kontakty. Nazwał firmę Diversity (ang. różnorodność) – słowem idealnie określającym Etiopię. Z jednej strony: niemalże zalakowana kultura chrześcijańska - z obrządkiem niezmiennym od stuleci, z drugiej – ludy na południu niemal nietknięte cywilizacją. A pośrodku szaleją Chińczycy, budując trzypasmowe autostrady z jednego końca kraju na drugi. Etiopia widziana przez pryzmat stereotypu nijak ma się do prawdziwej, bo wiecznie coś przybysza zaskakuje… – opowiada Rojek.
Ale wracając do Etiopii…
- Namibię też znamy dobrze, nie tylko z okien samolotu. Nasz przewodnik miał wielką farmę, którą chciał sprzedać i wyjechać z Afryki. Farma jak Mazowsze, 160 kmkw. - z domem, basenem, własnym lotniskiem i dwoma cessnami. Wydawałoby się, że majątek, tymczasem nie dostałby za nią więcej niż jakieś 1,5 mln zł. Pytał, czy za te pieniądze mógłby coś kupić w Polsce… Szukaliśmy mu czegoś na Mazurach, ale za takie pieniądze… No, niestety, musi zostać w Afryce. No, to tyle o Namibii. O czym to mówiliśmy? – dodaje Rojek.
Specyficzny tok narracji. Gęsto przeplatany dygresjami. Zaczęliśmy o Etiopii…
- To kraj kawy, róż i czatu - zielska bogatego w witaminę C. Jego żucie dodaje sił i pogodnie nastraja. A jaka historia… - Rojek nie kończy:
- Zupełnie, jak Oman – wtrąca Jurkowski.
- O, tak! Gdyby wyobrazić sobie kraj arabski za czasów Saladyna, wyglądałby jak Oman. Mężczyźni mają piękny zwyczaj pocierania się nosami na powitanie… – rozmarza się Rojek.
- Z obcym - nochalem nikt się nie stuknie – wtrąca Jurkowski.
- O, nie! Trzeba być krewnym, dlatego do nas z nosem nikt nie wyskoczył. Oman to chyba jedyny kraj na świecie, który nocą oświetla autostrady przez pustynię. Fajnie się tam żyje. A zwłaszcza handluje. Targowaliśmy się z facetem o czapeczkę. Gość chciał równowartość domu w Konstancinie, więc gdy zeszliśmy do dolara, bolały nas ręce… Ale tam kto nie szanuje swoich pieniędzy, uchodzi za niepoważnego. W końcu dobiliśmy targu. Patrzę, a facet podchodzi do wypasionego porsche, wyjmuje portfel i wręcza nam kilka centów reszty. Sympatyczny kraj… – wspomina Rojek.
Ale wracając do Etiopii…
Etiopia też sympatyczna?
- Urocza… - Rojek nie kończy.
- Prawie jak Tanzania – podpowiada Jurkowski.
- Niemalże. Pamiętasz, Mariusz, ten gigantyczny krater o średnicy prawie 100 km, w którym żyją wszystkie możliwe gatunki zwierząt? Jakby ktoś je tam wrzucił przed setkami lat. Coś niesamowitego! Rozmnażają się, żyją i zjadają nawzajem, nie wiedząc, że poza zboczami krateru jest inny świat. Ale wracając do Etiopii… – mówi Rojek.
Po czym opowiada o gorylach górskich w Rwandzie. I nizinnych w Gabonie.
Ale Etiopia… – mówi Rojek.
- Jest dokładnie taka, jak ją Roman opisał w książce – kwituje Jurkowski.
- W Etiopii zobaczyłem Murzyna, który zbladł. Pewnego dnia popłynęliśmy z przewodnikiem, żeby sfotografować hipopotamy. Łódka mała, metalowa, my bez kapoków… – wspomina Rojek
- Po co ci kapok, jak wpadasz do jeziora pełnego hipopotamów? – pyta Jurkowski.
- Fakt. Najważniejsze, by nie wpłynąć między stado a przewodnika stada, bo wtedy po nas: hipopotam może poczuć się zagrożony i zaatakować łódź. No więc płyniemy, pstrykamy zdjęcia, hipcie baraszkują. Nagle mój syn mówi: patrz tata, po drugiej stronie burty też hipopotam. Przewodnik jak to zobaczył, z miejsca obie yamahy na full, łódź wyrwała do przodu. Pędziliśmy po tych hipopotamach, aż metalowe dno dudniło, jakbyśmy jechali po wybojach – emocjonuje się Rojek.
Ale Etiopia…. Kraj smaków, zapachów i…
- Piwa Święty Jerzy. Zresztą, w Etiopii większość rzeczy nazywa się Święty Jerzy. Lokalne alkohole to głównie wina, więc człowiek nie poszaleje. Choć nie raz spotykaliśmy w buszu podpitych tubylców z kałasznikowami, będących pod wpływem areke – czegoś jak likier sfermentowany (dzięki ślinie) – wspomina Rojek.
- Ale jak smakuje ów trunek - nie wiemy, bo byle czego nie pijemy. Nie sprzedamy własnych żon za butelkę kambodżańskiej wężówki czy wietnamskiej nalewki na skorpionach, bo smakują jak kwaśny olej – wtrąca Jurkowski.
Ale wracając do Etiopii…
Rojek, jako zapalony fotograf, miał kłopot.
- Tubylcy słusznie wychodzą z założenia, że za wizerunek trzeba płacić, dlatego chcąc zrobić im zdjęcie, trzeb dać 1 birra (30 gr). Problem, że gdy dostaną kasę zaczynają się starać i pozują, przybierając dumne i waleczne pozy – mówi Rojek.
Na jednym ze zdjęć uwiecznił uśmiechniętego żołnierza z karabinem, siedzącego przed lepianką.
- Wyjątek. Odmówił pieniędzy, tłumacząc, że służy Etiopii i to ona mu płaci. Potem wysłaliśmy mu zdjęcie. Wciąż wisi w miejscowym posterunku policji – wspomina Rojek.
Po czym - dygresja… Znowu opuszczamy Etiopię, lądując w innym miejscu Afryki. Ale taka to już jest ta opowieść o miejscu, w którym Roman Rojek zostawił serce. Że chaotyczna? Pozornie, bo Etiopia to afrykański kalejdoskop. Wszystkiego w niej po trochu - z całego kontynentu. Razem to zmieszane, przyprawione. Urzekające. Oto Etiopia w wersji Romana Rojka.
Roman Rojek - Magister prawa (Uniwersytet Gdański, 1981) i doktor nauk ekonomicznych (Politechnika Gdańska, 2005) jest jednym z twórców firmy Atlas. Pozostaje członkiem jej rady nadzorczej. Autor książek: „Marka Narodowa” oraz „Etiopia na 21 dni. Lub na całe życie” - fotopamiętnika z podróży po Etiopii. Każdy z 21 rozdziałów książki to dzień podróży - inny od poprzedniego. Raz Rojek podgląda medytujących mnichów w klasztorach zagubionych w górach, drugiego uczestniczy w egzotycznych obrzędach plemion z nad rzeki Omo. Raz zaskakują go wykute w skale kościoły Lalibeli, innym – uliczki Hareru. Obrazy - utrwala, a wrażenia opisuje w krótkich komentarzach towarzyszących fotografiom.
