Argumenty za wprowadzeniem euro są oczywiste. Zdecydowanie mniej oczywiste dla większości komentatorów są argumenty kontra (o nich niżej), ale warto poznać oba punkty widzenia. Jeśli się ich nie zna to podlega się naciskowi opiniotwórczej grupy ekspertów, którzy prawie w stu procentach są zwolennikami szybkiego wejścia do strefy euro. Nic więc dziwnego, że w ostatnim roku ilość Polaków popierających rezygnację ze złotego szybko się zwiększa. Nie wykluczam też, że duża emigracja zarobkowa i konieczność wymiany walut również zwiększyła to poparcie.
Dajmy wpierw głos euroentuzjastom. Przede wszystkim bardzo ważne jest to, że eksporterzy i importerzy nie będą ponosili ryzyka walutowego. 3/4 polskiego eksportu kierowane jest do krajów strefy euro. Również ze strefy euro pochodzi olbrzymia większość importu i dlatego to właśnie kurs EUR/PLN jest tak ważny. Eksporterzy i importerzy mogą się zabezpieczyć, ale to sporo kosztuje. Małych firm na to nie stać. Przedsiębiorstwa nie będą też ponosiły kosztów związanych z wymianą walutową. Również Polacy - turyści odwiedzający kraje UE skorzystają z braku wymiany. Z tych dwóch powodów inwestorzy ze strefy euro będą chętniej w Polsce inwestowali - też z powodu braku ryzyka walutowego i kosztów wymiany. Nic dziwnego, ze ekonomiści oceniają, iż wprowadzenie euro podniesie polski PKB (nawet o 1 pkt. proc.).
To jednak nie wszystko, bo stopy procentowe będą niższe. Zazwyczaj są niższe w strefie euro niż w Polsce (obecnie w strefie euro 4,00 proc., a w Polsce 4,75 proc.). Z tego wynika, że kredyty będą tańsze. Są jednak jeszcze inne zalety euro. Jego wprowadzenie uniemożliwi ataki spekulacyjne na narodową walutę - bronić nas będzie EBC. To też jednak nie wszystko, bo kurs złotego skazany jest na wzmacniania się (choćby z powodu oczekiwania na wejście do strefy euro czy też z powodu różnicy stóp procentowych). W latach 2007 - 2013 dostaniem z UE 67 mld euro. Umacniania się złotego pozbawi nas dużej części tych funduszy. 67 mld euro po 4 złote za euro to 268 mld złotych, a po 3 złote za euro to tylko 201 mld złotych. Jak widać sporo na umocnieniu złotego do euro możemy stracić.
Teraz argumenty kontra. Najważniejszy jest ten, że kurs walutowy i stopy procentowe będą ustalane przez Europejski Bank Centralny (EBC). To tylko na pozór jest wyłącznie argument „patriotyczno - narodowy", w którego użyciu celuje szczególnie LPR twierdząc, że Polska rezygnuje z części swojej suwerenności, a o bardzo ważnych dla polskiej gospodarki parametrach ekonomicznych będą decydowali obcokrajowcy. Jeśli spojrzy się na ten problem bez uprzedzeń to widać, że logiczne, ekonomiczne zagrożenia istnieją i nie są małe. Jeśli kurs walutowy i stopy procentowe ustalane są przez EBC to oczywiste jest, że bank będzie brał pod uwagę czynniki pomagające większej części gospodarki strefy euro. Polskie PKB to mniej niż 3 procent PKB UE. Oczywiste jest, że EBC będzie patrzył na gospodarkę Niemiec, Francji i Włoch, a Polską nie będzie się zbytnio przejmował.
Jeśli pojawi się jakiś zewnętrzny lub wewnętrzny kryzys to nie będziemy się mogli bronić przez np. obniżania stóp, czy obniżanie wartości złotego (im słabsza waluta tym bardziej konkurencyjna gospodarka). Pozbawienie tych 2 narzędzi w czasach kryzysu bronić się będziemy mogli tylko zwiększając bezrobocie lub zmniejszając płace. Nie bez powodu Szwecja, Dania i Wielka Brytania nie są i nie chcą być w strefie euro. Szczególnie Wielka Brytania doskonale manewruje kursem funta tak, żeby był jak najsłabszy do euro (konkurencyjność gospodarki) i jak najsilniejszy do dolara (tańsze w imporcie surowce). Między innymi dlatego w Niemczech czy Włoszech (nie tylko, ale przede wszystkim) większość chce powrotu do lokalnej waluty. We Włoszech euro jest szczególnie bolesne. Tam działa wiele małych firm (obuwie, ubrania). Jeśli w przeszłości traciły one konkurencyjność na rynku światowym to rząd dewaluował lira i konkurencyjność wracała. Tyle tylko, że włoskie zadłużenie jest przez to większe niż ich PKB.
Drugim problemem jest inflacja. Rzeczywiście po wprowadzeniu euro w poszczególnych krajach urzędy statystyczne informowały o bardzo niewielkim wzroście inflacji. Jednak odczucia obywateli są inne. Mój znajomy Holender parę lat temu mówił, że koszula kosztowała kiedyś 20 guldenów, a po wprowadzeniu euro też 20 tyle, że euro, czyli kilka razy więcej. Podobnie płaczą we Włoszech, gdzie podstawowe artykuły bardzo podrożały - głośna była na przykład ostatnio sprawa makaronu (przez kraj przelała się fala protestów) czy kawy. Problem jest w tym, że produkty i usługi dzielą się na te podlegające wymianie zagranicznej (tradeables) i te, które są całkowicie lokalne. Te importowane lub eksportowane nie tylko nie podrożeją, ale teoretycznie mogą nawet potanieć z powodu zniknięcia ryzyka walutowego i kosztów wymiany. Te inne (kawa, bułka, chleb, gazeta itp.) będą drożały z 2 powodów. Po pierwsze ceny będą miały bardzo wyraźną tendencję do dążenia do tych w reszcie UE, a one tam są wyższe. Pod drugie handel i producenci nie oprą się zaokrąglaniu cen przeliczonych na złote z euro na swoją korzyść. Biedniejsze warstwy społeczeństwa kupują mniej „tradeables", więc z pewnością ucierpią i dla nich inflacja znacznie wzrośnie. Bardzo szybko będą drożały nieruchomości - przede wszystkim ziemia, bo ruch kapitałów będzie dużo szybszy i łatwiejszy. To jednak jest zarówno plus jak i minus, bo wielu posiadaczy ziemi zwiększy swoje możliwości kredytowe. Są głosy, które mówią, że tak jak za socjalizmu - potanieją lokomotywy, ale podrożeje kiełbasa.
Przyjęcie euro rzeczywiście uodporni Polskę na ataki spekulantów, ale przedtem złoty wzmacniać się będzie jeszcze szybciej. Konsultacje z Komisją Europejską przed wejściem w ERM-2 (mechanizm dostosowawczy) potrwają około 2 lat (tak było w przypadku innych krajów), a potem przez 2 lata trzeba będzie przebywać w ERM-2, gdzie kurs trzeba utrzymywać na poziomie plus/minus 15% od ustalonego parytetu (dlatego też wcześniej niż w 2012 euro nie prowadzimy). W tym czasie spekulanci będą atakowali złotego i go wzmacniali. Przestrogą jest Słowacja, gdzie w marcu tego roku (po uzyskaniu zgody KE) przesunięto w dół parytet (czyli nastąpiła aprecjacja korony), bo spekulanci dopchnęli kurs do dolnego ograniczenia pasma wahań.
Mamy powyżej wszystkie za i przeciw (wdzięczny będę za uzupełnienia). Przychodzi czas, żeby powiedzieć, co ja uważam za najbardziej sensowne. Przede wszystkim jednak raz i na zawsze rozprawić się trzeba z pomysłem referendum. Można je organizować, chociaż mądre to nie jest, bo może dotyczyć tylko daty wejścia do strefy euro, a nie samego faktu jego przyjęcia. To znaczy można i o to zapytać, ale nie będzie to miał żadnego znaczenia. W układzie z Maastricht zgodziliśmy się przyjąć euro „w rozsądnym czasie" i renegocjacji tego postanowienia być nie może. A mądre nie jest, bo co przeciętny Polak wie o ekonomii? Jak ma podjąć decyzję o dacie prowadzenia euro? A co do mojego poglądu to będę konsekwentny - trzeba przyjąć euro wtedy, kiedy gospodarka dojrzeje. Tyle tylko, że już chyba dojrzała. Prawdziwa stopa bezrobocia zapewne jest już jednocyfrowa, a straty wynikające z przeliczania dopłat unijnych na coraz silniejszego złotego będą olbrzymie. Pozostaje zaapelować do polityków, żeby nie bawili się w referenda tylko po wyborach rozpoczęli procedury pozwalające przyjąć euro w 2012 roku. Będzie wtedy dwa w jednym: euro i EURO 2012.